Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 29.12.2014 in all areas

  1. 5 points
    Dzień trzeci – Stelvio Rano na parkingu przed hotelem spotkaliśmy taki cukiereczek Na dzisiejszy dzień plan organizatorów był ambitny. Kolejno zaliczyć Livigno (strefa wolnocłowa), San Marco (?)(Szwajcaria) i przejazd przez góry do Stelvio. Maciek, życiowy realista, podchodzi do tego planu bardzo sceptycznie. Po wczorajszych doświadczeniach z gubieniem grupy, postanawiamy trzymać się razem i swojego tempa. Przejedziemy tyle na ile pozwolą okoliczności przyrody. A te nie były sprzyjające. Od rana padało. Nie za mocno, ale jednak. Część zakładała deszczówki, szkoda że odłączając się z szyku podczas przejazdu przez tunele. Droga nie była za fajna. W tunelach co prawda nie padał deszcz, ale za to płynęły strumyki wody. Wieczorem prawie każdy się przyznał, że złapał na nich jakiś uślizg. Po dwupasmowej drodze ekspresowej zjechaliśmy na zwykłą drogę. Ruch spory, dużo ciężarówek, osobówek i prawie cały czas teren zabudowany, przejścia dla pieszych i ciągłe linie. Prowadzący grupę zaczął śmigać pomiędzy tym całym drobiazgiem. Dla mnie i Babci takie śmiganie w deszczu, gwałtowne przyśpieszanie i nagłe hamowanie były z wielu powodów nie do przyjęcia. Początkowo podjąłem próbę trzymania się w szyku. Ale po kilku wyprzedzeniach na żyletkę, odpuściłem i jechałem zgodnie z rytmem ulicy. Jak ustalaliśmy przed wyjazdem, Maciek trzymał się ze mną. Zamykający śmignął obok nas i w ten oto sposób znowu zgubiliśmy się grupie. Jechaliśmy swoim tempem. Zgodnie z przewidywaniami nikogo nie dogoniliśmy, dlatego zaliczyliśmy przydrożny parking. Maciek przeanalizował mapę, ja wymieniłem przepaloną żarówkę kierunkowskazu. Ustaliliśmy, że odpuszczamy Livignho, San Marco i jedziemy prostą drogą na Stelvio. Matka Natura chcąc nas utwierdzić w słuszności decyzji odwołała deszcz. Trochę słońca, trochę chmur i doturlaliśmy się do Stelvio. Droga za nami Droga przed nami Podjazd na przełęcz godny polecenia. Szczególna uwagę trzeba zachować w tunelach i galeryjkach, są bardzo wąskie (dwa auta się nie miną) i kręte. Żeby się z kimś nie spotkać wewnątrz, trzeba obserwować z oddali drogę przed wjazdem do tunelu z przeciwnej strony. Zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym, żeby trzasnąć fotkę, ale zanim zdążyłem wyjąc aparat, napłynęły chmury które zasłoniły widok na dolinę. Tak samo szybko jak napłynęły, tak i odpłynęły. Po drodze mijaliśmy kilkakrotnie motocyklistów, i co potwierdziło się na szczycie były to głównie duże GSy. Jak na złożć, na fotce nie ma GSów Przed samym wjazdem na przełęcz w bok na lewo odchodziła droga w kierunku Szwajcarii. Ale na razie jedziemy na Stelvio. Na przełęczy miasteczko turystyczne, hotele, restauracje, parkingi, sklepiki i wyciąg narciarski. Zaliczyliśmy bułę (wielkości małego chleba) z kiełbaską i kapustą u tubylca. Człek był oblatany, zagadywał w różnych językach, chętne pozował do zdjęć. Miejscówkę do pracy miał kiepską. Ciepło nie było, wiało jak w kieleckim, na trzeźwo tego nie szło ogarnąć. Przez skórę czuliśmy że musi się troszkę wzmacniać. Prawie wszyscy motocykliści degustowali jego wyroby. Jak dla mnie to on robił klimat tego miejsca. Zwiedziliśmy przełęczowe miasteczko (200metrów tam i z powrotem), zaliczyliśmy jeszcze zupkę w garkuchni i po pamiątkowych fotkach rozpoczęliśmy powrót. Tym razem zjechaliśmy w kierunku Szwajcarii. Punkt graniczny symboliczny – podniesiony szlaban i stosowna tabliczka. Zjechaliśmy serpentynami w dół do górnego pułapu chmur. Nie no chmury to mamy i u siebie, zawracamy do Włoch. Droga w dół była tak samo przyjemna jak podjazd. Babcia dawała sobie dzielnie radę, nie blokowaliśmy ruchu (aczkolwiek dwa motocykle nas wyprzedziły). Na samej przełęczy po odpaleniu na zimno musiałem nieco przyrrzymać ją na obrotach, a i ochotę do jazdy miała jakby mniejszą. Ale dała radę. W połowie drogi powrotnej do dwupasmówki zatrzymaliśmy się na przerwę na rynku miasteczka. Zrobiłem kilka fotek. Troszkę się zdziwiłem, gdy zobaczyłem że Maciek rozmawia z pasażerami fiacika który się obok nas zatrzymał. Dopiero po chwili dotarło do mnie że są to nasi współuczestnicy wyjazdu w wynajętym samochodzie. Okazało się że Andrzej miał uślizg i jadą do szpitala do najbliższej dużej miejscowości. Pojechali. My chwilkę odpoczęliśmy, wypiliśmy po łyku wody i wnioskując z mapy że pojechali w kierunku dwupasmówki (największe miasto w okolicy) pojechaliśmy ich śladem. Nie zostawimy Kolegi w potrzebie, zawsze się przyda jakieś wsparcie. Dojechaliśmy. Odnaleźliśmy szpital, w ichniej izbie przyjęć zrobiliśmy małą rozróbę szukając Andrzeja. Nie ma go i już. Gorączkowe telefony do organizatorów. I już po kilkunastu minutach okazało się, że poszkodowany pojechał (a raczej został zawieziony) do szpitala ale w przeciwnym kierunku – pod Stelvio. Wycofaliśmy się rakiem i cichutko (niepotrzebnie robiliśmy taką aferę jak go szukaliśmy w Izbie Przyjęć). Trudno. Wracamy pod Stelvio. Po drodze mijaliśmy innych uczestników wycieczki jadących w przeciwną stronę. W nowym szpitalu, już bez problemów znaleźliśmy Kolegę. Dojechało również kilku innych kolegów (i koleżanek). Udzielaliśmy na ile tylko mogliśmy wsparcia. Gdy sytuacja została opanowana, już w nocy i padającym deszczu pojechaliśmy z powrotem w kierunku hotelu. Okazało się jednak, że nawet w mniejszej grupie nie możemy dostosować do siebie prędkości jazdy. Prowadzący grupę oczekiwał że ze względów bezpieczeństwa będziemy jechali szybciej („jedźmy szybciej bo nas kierowcy samochodów pozabijają”). Miał swoje racje. My mieliśmy swoje. Mogłem jechać troszkę szybciej, ale widząc że Maciek zostaje w tyle zwalniałem i czekałem na niego (trzeba jechać tak, żeby mieć kontakt z jadącym za mną). Maciek uznał, ze jedzie tyle na ile się czuje i na co pozwalają okoliczności i szybciej nie pojedzie. Po tankowaniu i wymianie poglądów, ze stacji benzynowej wyjechaliśmy w innej kolejności. I tak prowadzącą została Babcia z oponkami wąskimi jak w rowerze, spowalniaczami zamiast hamulców i światłami które trudno do czegokolwiek porównać. Tempo jazdy na pewno nie wzrosło. Widzialność miałem na kilkanaście czasem kilkadziesiąt metrów. Sytuację ratował fakt, że drogę miałem już obcykaną (jechałem nią już czwarty raz w ciągu dnia: pierwszy raz na Stelvio, drugi raz – do pierwszego szpitala, trzeci raz – do drugiego szpitala, i teraz czwarty raz). Przez całą powrotną drogę padał deszcz, byliśmy mokrzy jak ….… ........... kura w deszcz. Kolejna niespodzianka czekała mnie już na dojeździe do celu. Do tej pory znałem / kojarzyłem drogę do miejscowości w której mieszkaliśmy. Samego dojazdu do hotelu nie znałem, nawigacji też nie miałem. Miasto niby nieduże, ale z dwupasmówki w tunelu było do niego kilka zjazdów. Ani koleżanka w samochodzie (z nawigacją), ani żaden z Kolegów (również z nawigacją) jakoś nie uznali za stosowne mnie zmienić na prowadzeniu. Więc jechałem jak wykalkulowałem. Słowa szczerości wyszły ze mnie samoistnie, gdy w tunelu (dwupasmowa, jednokierunkowa) wszyscy jadący za mną jak jeden mąż odbili w bok. Zostałem sam. Psia krew. Przecież w tunelu nie zawrócę, nie cofnę, bo naprawdę mnie zabiją. Kląłem i jechałem dalej. Pojechałem tak jak planowałem i dojechałem pod hotel bez pudła. Jako pierwszy. Reszta grupy dojechała po jakimś czasie. W podgrupach. Jak opowiadał Maciek, sam nie wie czemu skręcił za wszystkimi, był już dość zmęczony, jechał naswiatła poprzedzającego i wyszło jak wyszło pojechał za grupą. Ale pocieszył mnie, że i tak go za chwilę zgubili i musiał samemu szukać drogi. Co się wydarzyło w głównej grupie wiem tylko z opowieści. Fakty są takie, że jeden motocykl został „u gospodarza”, drugi z awarią na Stelvio, trzeci w galeryjce pod Stelvio, jedna z Koleżanek dojechała do hotelu o własnych siłach aczkolwiek z kontuzją.
  2. 3 points
    Programem obowiązkowym podczas pobytu w Czarnogórze jest przejazd przez Park Narodowy Durmitor. Można upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu i z rana wybrać się na moto polatankę startując z wybrzeża (w naszym przypadku Sv. Stefan), przejechać kanionem rzeki Tary po czym skierować się na miejscowość Żabljak skąd zaczyna się droga przez Durmitor. Po zapierających w piersi dech widokach trasa kończy się krętym zjazdem do kanionu rzeki Pivy gdzie kompletnie wyrywa z butów. Wyprawa jest na cały dzień i warto jak cholera.
  3. 2 points
    Moje Ferrari = moje hobby... Oszczędzają podobno bogaci, a pozostali niestety muszą kupować te pierdoły czy jakieś inne gówna jak to Seb określił. Jesteśmy zbyt biedni, żeby kupować tanie rzeczy, tanie mięso psy jedzą i inne takie slogany potwierdzają, że nie warto iść w półśrodki, tylko od razu kupić porządny produkt. Dlatego zawsze odrzucam najtańszą ofertę, bo to zwykle jest podejrzane i kosztuje więcej niż najdroższe. A co do zakupu motocykla, to gdybym miał dylemat czy kupić 800 czy 1200 (cena podobna), szukałbym tego i tego i wybrałbym po prostu egzemplarz który wg mnie będzie w lepszym stanie technicznym... Gdybym czuł niedosyt to po sezonie sprzedałbym i szukał dalej.... Mam tą przewagę, że mam singla gs-a, że mogę jeździć kiedy chcę 1200rt i w końcu mam wścieklaka 125 i mogę w tym rozrzucie małe conieco od siebie dodać. 125 na drogę się nie nadaje... 1200 jak dla mnie super - wygoda, wygoda i jeszcze raz komfort, z każdej strony jest lepszy od 650, ale ja ciągle jestem "zakochany" w 650gs i póki co nie chcę go zmieniać na nic.
  4. 2 points
    może ze mnie dooopa nie motocyklista, ale jakoś poza sprawami eksploatacji i corocznym wiosennym przedsezonowym przygotowaniem moto nie miałem innych wydatków SERWISOWYCH. No dobra: jakiś tam przełącznik kierunkowskazów, jakieś klocki, aha, czasami zmieniałem opony, uszczelniacze jak zaczęły się pocić (nie czekałem aż zaczną rzygać olejem), zużyło się sprzęgło, to wymieniłem, żarówki czasami wymieniałem, i tak sobie pyrkam przez ostatnie parę lat. Co dziwne, co rok na wiosnę wydaję coraz mniej przed sezonem...Wstyd się przyznać, ale nawet narzędzi od paru lat nie wożę (no chyba że jadę z Jasinkiem na zlot ;-) ). No tak, ale ja jeżdżę po polskim asfalcie, sporadycznie po szutrze lub plaży i czasami wpadam do Kotliny Kłodzkiej. No i oczywiście zagranica, czyli Szwajcaria Kaszubska. A tak serio, to coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że ten coroczny wiosenny konkretny przegląd z wymianą oleju, płynów, sprawdzeniem przez zaufanego mechanika, uchronił mnie przed poważnymi awariami. A jakieś duperele typu właśnie pocący się uszczelniacz, przypalone przypadkowo sprzęgło to chyba normalne losowe przypadki. Dbasz o moto-jeździsz. Nie dbasz, nie serwisujesz jak jest potrzeba, albo wskazany interwał, nie przejmujesz się drobnymi awariami-w efekcie w końcu moto odmawia posłuszeństwa za grube pieniądze. I nie ma znaczenia czy masz SHL-kę, czy BMW czy Yamahę R6, DL-a, czy inne 2oo.
  5. 1 point
    Chcieliśmy oderwać się na dłuższy czas od codziennego życia. Zrobić sobie przerwę od obowiązków. Pojechać na kilka miesięcy gdzieś daleko i prawie bez planu… No dobrze jakiś tam plan mieliśmy… Plan naszej podróży do Ameryki Południowej narodził się zaraz po powrocie z 2 miesięcznego wyjazdu do Azji wiosną 2012r. Najpierw myśleliśmy o Karaibach. Dokładnie chcieliśmy rozpocząć podróż od Kuby, a następnie poprzez Jamajkę, Haiti, Gwadelupę, Martynikę, Barbados, dotrzeć na Trynidad i Tobago. Jednak po rozeznaniu się w możliwościach przemieszczania się między wyspami i ich sporych kosztach zdecydowaliśmy, że wolimy jednak własny środek transportu i więcej jazdy na moto. :) Żeby za długo nie przynudzać napiszę tylko, że po jakichś 2 miesiącach myślenia, zdecydowaliśmy się na Argentynę, Chile i Boliwie. To dla wielu motocyklistów bardzo popularny kierunek. Chociaż daleki z punktu widzenia Europejczyka. I właśnie ta odległość była dla nas sporym wyzwaniem logistycznym. Na początku chcieliśmy polecieć do Buenos Aires i tam kupić jakieś motocykle produkowane w Brazylii. Ale okazało się że może to zająć sporo czasu, ponieważ przy rejestracji dla obcokrajowca wymagany jest czasowy meldunek, jakiś numer podatkowy itp. Tak więc postanowiliśmy wysłać motocykle z Polski. :-P Cena transportu lotniczego była niestety dla nas zaporowa. Tym bardziej, że mieliśmy dwa motocykle. Sporo taniej wychodziło wysłać je statkiem jako cargo. Jednak oprócz opłaty po „naszej” stronie, która była do przyjęcia, musieliśmy się liczyć z kosztami „wyjęcia” maszyn w porcie docelowym. A tu jak się okazało mogła nas czekać spora, niemiła niespodzianka. Opłaty wyssane z palca przez agentów po około 1000$ za jeden motocykl nie są rzadkością. :shock: Co robić w takiej sytuacji ? O rezygnacji lub zmianie kierunku wyjazdu nie myśleliśmy już. Została nam tylko jedna możliwość znaleziona na forach podróżniczych. Rejs statkiem przez Atlantyk. Nie zastanawialiśmy się długo i kupiliśmy bilet na statek Ro-Ro z Hamburga do Montevideo. Tym samym nasze planowane wcześniej minimum 3-4 miesiące podróży przedłużyło się o kolejny miesiąc rejsu przez Atlantyk. Początek rejsu planowany był na 29 listopada 2013r, więc zostało nam około 9 miesięcy na dopięcie przygotowań. Z jednej strony dużo, ale biorąc pod uwagę moją pracę za granicą miałem do dyspozycji właściwie tylko trochę ponad miesiąc na przygotowania techniczne. Wszystkie sprawy udało nam się pozałatwiać pozytywnie. Z obiecanym urlopem bezpłatnym w pracy musiałem się niestety pożegnać. Co zrobić, takie życie… Ale przygoda czekała i może to nawet lepiej, więcej możliwości… Trochę stresu przysporzyło nam śledzenie daty wypływu statku zaplanowanej na 3 grudnia, który przesunął się ostatecznie na 16 grudnia 2013r. :twisted: 10 grudzień 2013 - dzień pierwszy Chcieliśmy wystartować o 6.00. Nie udało się. 7.00 była już bardziej prawdopodobna, ale okazało się, że korki na obwodnicy Trójmiasta nie pozwoliły przybyć wcześniej naszym przyjaciołom, niż o 8.00. Jeszcze tylko tankowanie, zarówno samochodu jak i motocykli i niby wszystko ok, ale jednak nie. Przyczepka z motocyklami dostała małpiego rozumu i ma gdzieś zwarcie. Albo to brak masy. W każdym razie nie działały kierunkowskazy po jej podłączeniu. Na szczęście udało się znaleźć przyczynę i już o 9.00 jechaliśmy z prędkością światła w stronę Hamburga. Przymusowy przystanek w Koszalinie - musieliśmy odwiedzić pewien bank (piszę "pewien", żeby tu nie robić kryptoreklamy) i tuż przed granicą zatrzymaliśmy się na obiad. W knajpie pod wdzięczną nazwą Brodway zjedliśmy przyzwoity posiłek i już za parę minut przekroczyliśmy niepostrzeżenie granicę. Do Hamburga dotarliśmy około 21.00. Jednak jazda z przyczepką z naszym drogocennym ładunkiem nie należy do przyjemności i co chwila oglądaliśmy się za siebie, by w tylnej szybie sprawdzić, czy nasze motocykle jeszcze stoją, zatrzymywaliśmy się by skontrolować czy pasy się nie poluzowały, czy koła nie wypadły z zabezpieczeń i tak dalej. Dodatkową uciążliwością była mżawka i gęstniejąca mgła, która dawała się naszemu kierowcy we znaki. Jednym słowem - ciężki dzień. :drinkbeer: 11 grudzień 2013 – 15 grudzień 2013r Ogarnęliśmy się w kwestiach wypływu naszego statku. Agent z Hamburga potwierdził nam datę wypływu na 16, mamy jeszcze 5 spokojnych dni na zwiedzanie tego miasta. Pewnie później na statku też będzie spokojnie, ale na razie przynajmniej nie buja. Nie możemy już się doczekać dnia kiedy zapakujemy się na maszyny i zaczniemy naszą „właściwą”, motocyklową podróż. Wyekspediowaliśmy naszych przyjaciół, którzy przywieźli nas do tego pięknego miasta, z powrotem do Polski, a sami przeszliśmy się trochę po mieście, odwiedziliśmy park, jeden z najpiękniejszych w Hamburgu - Planten und Blumen - jesienna aura nie sprzyja zbytnio długiemu przebywaniu na dworze, ale nie jest źle. Po wczorajszych zakupach zrobionych przez naszych gospodarzy w polskim sklepie, gotujemy obiadek. W menu na dziś są pierogi. Ruskie i na słodko z twarogiem. Staramy się jak możemy, aby wyszły dobre i chociaż trochę przybliżyły smaki znane z Polski… Po południu jedziemy na miasto. Spacerujemy po Hamburgu. Sławek i Grażyna pokazują nam tunel pod rzeką Elbe. Specjalna winda zwozi auta i pieszych 21 m pod ziemię, a następnie przechodzimy tunelem na drugą stronę gdzie ponownie wjeżdżamy windą na górę. Później przejeżdżamy przez Hafencity. Leży ona pomiędzy Dzielnicą Spichlerzy i portem, bezpośrednio w sercu miasta, na dotychczasowym obszarze portu . To największy i najbardziej interesujący projekt rozbudowy miasta w Europie. Ogromne wieżowce, apartamentowce, biurowce. Do głównych atrakcji architektonicznych będzie pewnie wkrótce zaliczać się filharmonia "Elbphilharmonie", nowa hala koncertowa, która od wielu lat pochłania coraz większe i zaskakująco przekraczające budżet kwoty. Panorama nocnego, oświetlonego Miasta jest piękna. Hamburg wieczorową porą wygląda po prostu bajecznie. Przechodzimy spacerem koło ratusza miejskiego. Monumentalna budowla z 1897 roku zastąpiła wcześniejszy, który spłonął w 1842r. O tej porze roku gigantyczna choinka na placu przypomina o zbliżających się świętach i wprowadza miły nastrój. Lekko zmarznięci wracamy do domu. Wieczorem pijemy z Grażyną Glühwein. To rodzaj grzanego wina, które pije się litrami w czasie Adwentu. Jest to nieodłączny symbol czasu przed Bożym Narodzeniem. ;-) Jednego z wieczorów poszliśmy na St. Pauli. Dzielnica ta słynie z czerwonych okien, które jak wszyscy dorośli wiedzą, oznaczają dostępność do kobiet lekkich obyczajów. My oczywiście także chcieliśmy zobaczyć tą dzielnice. Główna ulica przypomina trochę okolicę Moulin Rouge w Paryżu. Mijamy wiele lokali dla dorosłych... Okna wystawowe kuszą przechodniów swoją zawartością. Pomimo stosunkowo wczesnej pory tłok jest spory. Idziemu pomiędzy licznymi grupkami wycieczek, które przyjeżdżają tu chłonąć atmosferę tej dzielnicy Byliśmy dziś oglądać terminal, gdzie mamy się zgłosić. Zbliża się godzina zero - nasz odpływ. Nasz statek - Grande Amburgo powoli zbliża się do Hamburga. Jeszcze chwileczkę, jeszcze momencik, a będzie zacumowany do nabrzeża. Cały dzień dziś mży. Sprawdziliśmy działanie motocykli. Odpalają, więc jest dobrze. Jak napiszę, że znowu pijemy Glühwein'a to będzie straszne, ale delikatnie, żeby na jutro być w formie, kiedy to o 9.00 rano wyjedziemy do portu. W każdym razie nie poprawiamy żadnym innym mocniejszym alkoholem. I zagryzamy kopytkami, bo ziemniaki z wczoraj zostały. :-D Wpłynął. Pojechaliśmy dziś do portu go zobaczyć. Jest! jest piękny. Wielki. Ma napis Grimaldi Lines i mniejszy - Grande Hamburgo a poniżej Palermo. Nie jest nawet tak zardzewiały, jak mówi Grażyna. Jego imponująca wielkość pozwala mieć nadzieję, że nie będzie fruwał tak na falach i nie będzie nas zmuszać do karmienia Neptuna… Niestety ciągle mży, jest mokro i wilgotno na zewnątrz. Mam nadzieję, że jutro spokojnie dojedziemy do portu. CDN...
  6. 1 point
    Tylko dla ludzi o mocnych nerwach. Dlaczego? Ano dlatego że będzie to takie włoskie spaghetti. Przydługie opowieści. Tym razem, prawie o niczym. Takie smęcenie, bez dobrych i złych przygód, opowieści mrożących krew w żyłach, o współczesnych herosach, bohaterach i jacy to my jesteśmy super ekstra wspaniali. Nie będzie również fotek Beemek (jedna gdzieś się przewija w tle). Będzie za to co nieco fotografii, niestety większość z Moto Guzzi. Żeby było jeszcze gorzej, pewnie połowa z nich będzie z muzeum Moto Guzzi. Kto ma słabowite nerwy – niech sobie odpuści dalsze czytanie. Dlaczego Babcia Tratatutnia? Babcia z racji nobliwego wieku i niskiej przysadzistej sylwetki połączonej z miłymi skojarzeniami i swoistym ciepłem. Tak jak każda Babcia. Tratatutnia, gdyż koledzy tak ją nazywają z racji brzmienia silnika. Przy odpalaniu jest początkowe szorstkie trachnięcie TRATAtatatata które później w miarę rozgrzewania się silnika i ujmowania ssania przechodzi płynnie w gardłowe Tutu Tutu Tutu Tutu Tutu Tutu Tutu. Czym jest Babcia Tratatutnia? Cofnijmy się troszkę w czasie. Pod koniec lat 60tych, firma Moto Guzzi miała kiepski okres. Stosowane przez nią jednocylindrowe poziomo położone silniki z wielkim bocznym kołem zamachowym (tzw. Krajalnica - jej „znak firmowy”) były już nieco przestarzałymi konstrukcjami. Najpopularniejszy był model Falcone z silnikiem o pojemności 500cm – nazywany „łamignatem” ze względu na odbijający kopniak. Próbą wyjścia z kryzysu było zastosowanie dotychczasowego silnika w nowej ramie i karoserii. W ten sposób poczciwy Falcone został zmieniony na Novo Falcone. Motocykl ten, poza przeznaczeniem cywilnym sprzedano w większych ilościach dla wojska i policji. W tym okresie czasu wojsko włoskie ogłosiło konkurs na pojazd – wszędołaz. Nie wiem, czy na potrzeby tego pojazdu skonstruowano nowy silnik, czy też włożono do niego świeżo zaprojektowany dwucylindrowy poprzeczne ustawiony silnik o pojemności 700cm. Pojazd wojsko zakupiło. A nowy silnik był na tyle udana konstrukcja, że w Novo Falcone zastąpił dotychczas stosowany jednocylindrowiec. Nowy model nazwano V (poprzecznie ustawiony dwucylindrowiec) 7 (pojemność około 700cm). Był to model „bazowy”, który w zależności od przeznaczenia ubierany w różne karoserie i akcesoria i dostawał nową nazwę np. Specjale, Albatros, Eldorado (850), Ambasador (750), Le Mans itd. Na przełomie lat 60 i 70 Amerykańska policja (1967r Los Angeles) rozpisała konkurs na nowy motocykl patrolowo pościgowy. Z postawionych wymagań podstawowymi była trwałość, niezawodność, zwrotność, łatwość prowadzenia i szybkość. Firma Moto Guzzi wystawiła do konkursu V7 z silnikiem powiększonym do 850cm i karoserią dobraną pod potrzeby ewentualnego klienta. Po serii prób i jazd testowych motocykle rozebrano i oceniono ich stopień zużycia. Konkurs wygrało Moto Guzzi jako najpełniej spełniające wymogi. W ten sposób Moto Guzzi wygryzło z amerykańskiej policji motocykle z marki na H. Oglądając amerykańskie filmy z początku lat 70 ( „Brudny Harry”, „Siła magnum” i inne) zauważymy, że policja ujeżdża właśnie Moto Guzzi. Zalety nowego silnika i specyficzne zestawienie karoseryjne (między innymi: nietypowo ukształtowane jedno/dwuosobowe bardzo wygodne siodło, ergonomiczna pozycja kierowcy, duża szyba) spotkało się z bardzo dużym zainteresowaniem rynku cywilnego. Dlatego też wypuszczono je na rynek amerykański pod nazwą California. Wkrótce później w tej samej specyfikacji trafiły do sprzedaży na starym kontynencie. Ich pełna nazwa to Moto Guzzi V7 850 California, tak brzmi nazwisko rodowe naszej Babci Tratatutni. Oczywiście V7 z silnikiem 850 występowała w innych specyfikacjach pod nazwą Ambasador, GT i jakieś tam jeszcze inne. Ale wersja specjalnie super-ergonomiczno-wygodna (siodło, wielka szyba, deska rozdzielcza z prędkościomierzem wielkim jak z Ubota) jest tylko jedna – California. Później pojawiały się różne modele i silniki, ale już zawsze nazwa Kalifornia była w Moto Guzzi zarezerwowana dla motocykla szybkiego, zwrotnego, wygodnego dla kierowcy a zarazem klasycznie pięknego. Nasza bohaterka (Babcia Tratatutnia), opuściła mury fabryki w niewielkiej miejscowości Mandello Del Lario położonej nad jeziorem Como w północnych Włoszech, w zasadzie już w Alpach. Prosto z fabryki pojechała do Austrii, gdzie wiodła spokojny i szczęśliwy żywot w towarzystwie innych motocykli, czasami wyprowadzana na spacerek przez swojego Pana Motomaniaka. Wtedy też została nieco zmodyfikowana, dostała tarczę hamulcową na przednie koło i przedni błotnik z nowego modelu (T3). Wkrótce przy jej boku stanęła jej młodsza siostra California T3. Ich właściciel z racji wieku zmniejszał im ilość spacerów. Dla pocieszenia w ich nowej ojczyźnie (Austrii) uzyskały statut pojazdu zabytkowego. W nowym 21wieku, wraz z młodszą siostrą zostały sprzedane przez swojego Pana jego koledze „Idzorowi” powiększając jego kolekcję zabytkowych motocykli. Nie wiem jaka była przyczyna, ale „Idzior” postanowił wrócić do swojej Ojczyzny. I w ten oto sposób do Polski przywiózł ze sobą obydwa „Kalafiory”. Późniejsze koleje losu spowodowały, ze „Idzior” postanowił przewietrzyć nieco swój garaż. Na sprzedaż zostały wystawione obydwie Californie. Babcia od razu zwróciła na siebie moja uwagę. Wiecie jak to jest, czasami człowiek wybiera sobie motor, a czasem to motor wybiera sobie nowego użytkownika. To była miłość od pierwszego spojrzenia, zajęcia pozycji za kierownicą, odpalenia silnika. Niestety, nie byliśmy sobie wtedy przeznaczeni. Miałem za mało kasy. Pocieszało mnie tylko to, że moja miłość nie znalazła kogoś innego. Gdy trzy lata później dostałem telefoniczną wiadomość, że „Idzior” zweryfikował i urynkowił cenę, nie zastanawiałem się ani minuty. Warto było czekać te trzy lata. Co tu dużo pisać, Babcia zajmuje najważniejsze miejsce w garażu. Wyprowadzam ją na spacer, ale tylko przy ładnej pogodzie. Dwukrotnie przejechaliśmy się w rajdzie pojazdów zabytkowych. Gdy na forum Moto Guzzi Club Poland wyczytałem, że w ramach Bongiorno Guzzi organizowany jest wyjazd do Włoch nad jezioro Como chciałem tam jechać i to konieczne razem z Babcią. Tak, wiem. Koniecznie jakaś fotka. Dalszy ciąg jutro.
  7. 1 point
    Co do błotka to się zgadzam Ale głośność nie zaobserwowałem
  8. 1 point
    Tak Nexty są bezdętkowe.... sprawdź czy jest Twój przedni rozmiar.... i co jest dosyć istotne Nexty są głośne ! a enduro z nich żadne..... 1 cm błotka pod przednią chwila nieuwagi i leżysz....
  9. 1 point
    No bo już myślałem, że to włoski U-Boot. ;-) Co do tłumaczenia gdzie leży taki kraj jak Polska (bo też musiałem tłumaczyć Chińczykom) podaję niezawodną definicję: Polska to kraj leżący pomiędzy Niemcami a Rosją. Powyższa definicja ma skuteczność 100% bo i jedni i drudzy dali ludzkości do wiwatu.
  10. 1 point
    Jak już doszliśmy do końca „horyzontu” schodkami zeszliśmy na parter gdzie prezentowane były modele do bicia rekordów prędkości, wszędołaz i kilka modeli z serii V7. Tam też na samym końcu stała siostra Babci. Kraina V siódemek Widoczna na pierwszym planie V7 sport. Być może nie wszyscy pamiętają, że założycielem i pierwszym redaktorem świata motocykli był śp. Krzysztof „Wydra” Wydrzycki. W jednym ze swoich wstępniaków pisał (dość swobodny cytat) „…Jeżdżę wieloma motocyklami dostarczanymi dla testów, jak również kolegów i moimi. Ale jeśli chcę się przejechać tak naprawdę, bez kompromisów, poczuć jedność z maszyną i niczym nie zmąconą radość z jazdy, to siadam na swoja starą V7…” Właśnie taką jak ta, choć w innym malowaniu (a może to był Le Mans?, głowy nie dam). Silniki V35 miały też inne zastosowanie Po zwiedzaniu mieliśmy „bonusik”. W przyfabrycznym sklepie panie uzupełniły swoją garderobę, a panowie mogli nabyć kilka gadżetów dla siebie i/lub swoich motocykli. Po zwiedzaniu i zakupach chętni przeszli kilkaset metrów do skleposerwisu Agostiniego. Sama fabryka nie sprzedaje motocykli ani części, nie prowadzi również serwisu. Ale funkcje te pełni właśnie Agostini. Okazało się, że w Newadzie padła płytka, nowa będzie dopiero w poniedziałek. Więc naprawa będzie już w Polsce. Mnie udało się nabyć drogą kupna kilka drobiazgów do Babci. Do hotelu część grupy wróciła krótsza drogą, „chętni” dłuższą przez góry. Babcia była „chętna”.
  11. 1 point
    W międzyczasie dołączyła do nas reszta grupy. Mógłbym tam spędzić cały dzień, a tu na zwiedzanie jest tylko godzina. Na pierwszym piętrze są prezentowana modele powojenne, ustawione wzdłuż ścian „po horyzont”. Tu już bywają modele bardziej znane, a im bliżej czasów współczesnych tym częściej było słychać: „takiego widziałem”, a czasem nawet „takiego miałem”. Co ciekawe, nikt nas nie pilnował, nie widziałem kamer. Oczywiście o profanacji i dosiadaniu nie ma mowy, ale nikt nie bronił dotykać, fotografować, czy też filmować. A teraz coś bardizej forumowego I znowu bardziej "zwyczajnie" W tle za oknem widoczne nasze motorki zaparkowane przed fabryką .
  12. 1 point
    Muzeum Moto Guzzi otwarte jest w dni powszednie od godziny 15 do 16, wstęp bezpłatny z przewodnikiem. Ekspozycja jest imponująca, przedstawia kompletną historię i rozwój marki. A możliwość zobaczenia historycznych modeli wyścigówek, którym za tło służą fotografie z rajdów w których one startowały i zwyciężały docenią nie tylko miłośnicy Moto Guzzi. Muzeum mieści się na dwóch poziomach. Tuż przy wejściu w najstarszej części fabryki, na parterze są najcenniejsze eksponaty, pierwszy z brzegu, w szklanej gablocie – pierwszy model. Do tej pory takie modele MG widziałem tylko na fotografiach i rysunkach w książkach. Większości modelom za tło służą fotografie z rajdów w których startowały. Nasz przewodnik po muzeum Pani z kolorowymi włosami, to "nasza" Tasmanka. Trzy cylindry proszę bardzo Dodatkowy zbiornik paliwa Zmniejszenie masy, chłodzenie? Pełne koło Makieta tunelu aerodynamicznego. Jedno z mich ulubionych zdjęć. Miałem ochote podać je jako propozycję do kalendarza, ale uznałem, że jest niestety ale nie podróżnicze. Widok z drugiego końca korytarza Za chwilę będzie ciąg dalszy.
  13. 1 point
    Szkoda życia na taką żonę
  14. 1 point
    Inwestować należy w wyprawy a nie sprzęt. Sprzęt najtańszy jaki jest niezbędny a reszta wyprawy. W myśl zasady "Co mam w dupie tego nikt mi nie wyłupie".
  15. 1 point
    Oszczędzanie wydatków może prowadzić co najwyżej do depresji, trzeba zwiększać przychody! :-D Z tych dwóch wybrałbym GS1200 gdyby właśnie nie te kilkadziesiąt tysięcy powodów na "nie"... ;-)
  16. 1 point
    A propos palenia. Jeden gość palił jak najęty. Drugi niepalący mu wyliczył, że gdyby palacz odkładał pieniądze za fajki to już miałby na Ferrari. Na to palacz pyta niepalącego: - To gdzie jest Twoje Ferrari?
  17. 1 point
    Najlepszy motór to ten, który się ma a jeszcze lepszy ten, o którym się marzy...
  18. 1 point
  19. 1 point
    Wiem, wiem dl najlepszy, najtańszy, najszybszy, najlżejszy, poprostu naj wysłano z daleka
  20. 1 point
    Piątek, po czwartku, po środzie. widok z rana powolutku, śniadanko i nieśpiesznie szykujemy się do drogi jeszcze fota na NK i w drogę, Szklarska Poręba, wodospad Kamieńczyk Karpacz, kościół Wang z XIII Czas płynie nieubłaganie, zbieramy się do Paszkowa. Jeszcze krótki popas .... i ruszamy. Reszta drogi upływa nam w deszczu. Nawigacja dla żartu błądzi, ale w końcu po wielu trudach i znojach docieramy do celu, a tam ...... tam jest już dobrze :beer: :drinkbeer: Dziękuję Państwu za uwagę.
  21. 1 point
    Ciąg dalszy... 16 Styczeń 2014 – dzień trzydziesty ósmy …Dalej stoimy i czekamy na agenta Grimaldiego. W końcu przyszedł, przejechaliśmy w spokojniejsze miejsce, i tam znowu czekaliśmy, dostając cały czas informacje, że taka tu w Urugwaju biurokracja, że nie wiadomo ile to może potrwać, może godzinę, może dwie, a może…. manana. Krótko przed 17.00 w końcu mieliśmy załatwione wszystkie formalności wjazdowe, dostaliśmy czasowe pozwolenie na pobyt z motocyklami na 1 rok. Z nowymi systemami oznaczenia ulic, sygnalizacji świetlnej. Większość ulic jest jednokierunkowa. Po półgodzinie przeciskania się przez gęstniejący ruch uliczny, dotarliśmy do Martina, wjeżdżając w dzielnice niskiej zabudowy, kilka kilometrów za centrum. Jesteśmy u naszego gospodarza z Coachsurfingu. Jest późny wieczór, około 22.30. wykończeni jesteśmy okrutnie. Po pierwsze jest bardzo gorąco. Podobno nawet 36 stopni. Nie sprawdzaliśmy tego na termometrze, ale naprawdę czujemy że gorąco jest obezwładniające. Martin 4 lata spędził w Polsce, także po miesiącu nie rozmawiania po polsku z innymi osobami niż własny współmałżonek, mamy teraz sposobność pogadać. I się wygadać. 17 Styczeń 2014 – 20 styczeń 2014 To nasz pierwszy poranek w Urugwaju. Pierwszy cały dzień w Ameryce Południowej. Noc minęła nam dobrze. Dostaliśmy od Martina wielki materac i miejsce na niego w części domu w której odbywają się nauki flamenco. Na razie próbujemy się zorganizować, idzie nam słabo, bo mamy wrażenie, ze wszystko jest trochę w rozsypce. ZA DUŻO MAMY RZECZY.,.. :-o Albo mamy nieposegregowane jak należy. Nie wiadomo gdzie są koszulki, a gdzie inne rzeczy. Jednak w Azji pod tym względem było lepiej – jeden plecak na osobę i tyle. Zagęszczamy ruchy jeśli chodzi o poszukiwania potomków pasażerów. Z mieszkania zabieramy nasze dokumenty z archiwum i listę pasażerów MS Chrobry. Na wieczór umówieni jesteśmy w budynku byłej ambasady Jugosławii na spotkanie z człowiekiem, który może nam pomoże w naszych poszukiwaniach. Ten człowiek to Daniel Klisich di Vietri, konsul honorowy Republiki Serbii. Miło rozmawiamy, dowiadujemy się paru rzeczy istotnych dla nas, po czym dostajemy namiar na człowieka, który być może zna kogoś o nazwisku z naszej listy. Wieczorem idziemy na plażę. To niesamowite, jak o 22.00 temperatura wciąż utrzymuje słupek rtęci na 28 stopniu. Woda ciepła, ludzie się kąpią, siedzą na plaży, odpoczywają. :drinkbeer: Spędzamy jeszcze jeden dzień w Montevideo. Zwiedzamy miasto na piechotę i autobusem. Robię małe poprawki przy sprzęcie. Następnego dnia wczesnym rankiem wyjechaliśmy do Colonia del Sacramento. 180 km przejeżdżamy sprawnie i na wjeździe do miasta znajdujemy camping. Zatrzymujemy się na nim. Płacimy 13 dolarów , czyli 275 peso urugwajskich, rozbijamy namiot i jedziemy do centrum. Urugwaj jest koszmarnie drogi. Paliwo kosztuje dwa dolary. Nawet jeśli policzymy tylko po 3 zł, to i tak wychodzi 6 zł za litr benzyny. Nie podoba nam to się. Pożywienie – no nie jest dobrze. Przestałem przeliczać, bo jak mi serek 280 gram wyszło 10,- zł to słabo. Kolejny dzień zapowiadał się bardzo dobrze, wstaliśmy rano wyspani, wypoczęli. Kłopoty zaczęły się już przy śniadaniu – kupiliśmy wczoraj płatki do mleka., Niestety. Okazało się że pełno w nich robaczków dziwnych. Różnych. Pierwszy kłopot. Zaczęliśmy się pakować, żeby zgodnie z planem przekroczyć granicę z Argentyną. A tu drugi kłopot - deszcz. Może nie wielki, ale ustawiczny. Przemoczyło nam wszystko, bo byliśmy w połowie pakowania, wszystko rozgrzebane, część spakowana, część rozłożona. Szybko złapaliśmy plandekę i przykryliśmy co się dało. Tak przeczekaliśmy 15 minut, po czym, wykorzystując chwilę przerwy w deszczu, szybko zamocowaliśmy resztę rzeczy na motocyklach i w drogę. Trzeci problem. Wyszło słońce. Wielkie, gigantyczne, przeogromne. Ciepło. Gorąco. Daję słowo, że odczuwalna temperatura to 40 stopni. Nas omotał wielki wiatr, bo Urugwaj jest dosyć równinny i z niewysoką rzadką zabudową. Dojechaliśmy do Dolores, ale była już 12.00 więc wszystkie sklepy pozamykano. Zdążyliśmy jeszcze wymienić dolary w banku i w drogę. Udało nam się dojechać do Mercedes i powiedzieliśmy pas. Na stacji benzynowej dowiedzieliśmy się jak wygląda sprawa z campingami i zatrzymaliśmy się na jednym – Isla del Puerto. Do granicy mamy stąd 65 km. Zamierzamy ją przekroczyć jutro i już w Argentynie szukać noclegu. Póki co słabo nam idzie z couchsurfingiem, pewnie dlatego, że ciągle jest słaby dostęp do Internetu. Zaledwie wjechaliśmy na parking, a tu motocykl, przy próbie postawienia go na stopkę centralną – położył się na ziemie. Przy upadku pęka przełącznik świateł. A kask powieszony na lusterku traci mocowanie komunikatora… :-D Potem było już tylko lepiej ! Siedzimy sobie spokojnie, była już prawie 22.00 kiedy podjechał na parking Kawasaki 1400. Wielka maszyna. Szybka. I prosto do nas podchodzą – on i ona. A ktoś im powiedział, że Polacy przyjechali na wielkich maszynach, więc się zjawili. Bo motocykliści to jedna wielka rodzina. I tak poznaliśmy Horacja i Elenę. Siedzieliśmy trochę, dużo nowych informacji zdobyliśmy. I dostaliśmy zaproszenie do nich do domu. Jutro podjedziemy. 21 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty trzeci Godzinę trwało, zanim się zebraliśmy z campingu. Podjechaliśmy do Eleny i Horacio do domu. Typowy Urugwaj to mate. Mate i jeszcze raz mate. To prawda. To narodowy napój. Oni nie piją kawy. Mate jest napojem narodowym jako spuścizna po Indianach Guarani. Mate zalewamy zimną wodą. Musi nasiąknąć, a później dolewamy gorącej wody, ale nie gorętszej niż 70 stopni Celsjusza. Inaczej traci swoje właściwości. I tak cały dzień dolewamy do mate wodę i popijamy. Każdy dom ma swoją parillerę, czyli grilownie, miejsce do grillowania. :drinkbeer: Typowe asado jakie przygotowali dziś dla nas Elena i Horacio to mięso z żeberek wołowych i kurczak. Po południu lunęło poważnie. Niebo zrobiło się czarne. I tak lało przeszło 3 godziny. A wieczorem, pomimo, że nie padało, niebo było zaciągnięte czarnymi chmurami i pojawiały się w oddali błyskawice. Zostaliśmy na noc. Horacio rysuje nam mapkę dojazdy do swoich przyjaciół w Buenos Aires gdzie załatwił nam metę na kolejne noce... :-D A to jego maszyna... :) Dzień mija szybko. Jutro znowu plan – jechać do Buenos Aires. Po wyjeździe z Mercedes przejechaliśmy zaledwie dwadzieścia minut, kiedy ściana deszczu po prostu zalała nas. Wcale nie gwałtownie. Tylko po prostu. Permanentnie. Byliśmy cali mokrzy, bo jakoś tak wyszło (czytaj- nie przewidzieliśmy), że nie zapieliśmy membrany do kurtki ani do spodni. W związku z tym mokre mieliśmy wszystko od koszulki, przez majtki do skarpetek. Bo jakby mało było braku membran, to jeszcze mieliśmy buty trekingowe ubrane, zamiast motocyklowych. W butach po prostu powódź. Dodatkowo, po 214 kilometrach jeden motocykl zaczął się krztusić – oj, już rezerwę trzeba? :shock: No tak. A tu dalej leje. Po jakiś 20 kilometrach – pierwsza stacja benzynowa. Pierwsze zadaszenie. Zatrzymaliśmy się, zatankowaliśmy. Odkryliśmy też że przyklejony wczoraj komunikator – szlag trafił. Odkleił się po prostu. No to trudna operacja mocowania ;-) , wyciągnęliśmy to co było najbliżej, czyli taśmę przylepną po chamsku przymocowaliśmy jeden komunikator. Dojechaliśmy jakoś do granicy. Tam odpadł drugi komunikator, więc straciliśmy ze sobą łączność już w ogóle. Na granicy załatwiamy wszystkie formalności. Dostajemy czasowe pozwolenie na wjazd z motocyklami na 90 dni do Argentyny... :-D CDN...
  22. 1 point
    Ciąg dalszy... 6 styczeń 2014 – 16 styczeń 2014 Od rana już jesteśmy podekscytowani tym, że wyjdziemy na ląd w Santos. W końcu znowu po 9 dniach staniemy suchą stopą na ziemi. Zaraz po 8.00 wyruszamy. Idziemy razem z Marie Jo i Sauvierem, parą z Francji. Siadamy w pobliskiej kafejce, pijemy świeżo wyciśnięte soki z pomarańczy. Chwilę odpoczywamy od upału (o ile to możliwe) po czym wracamy na statek. Kapitan przykazał bowiem wszystkim pasażerom wrócić najpóźniej o 13.00. Zdjęć brak, zapomnieliśmy aparatu… :-D O 16.00 wypływamy. W iście ekspresowym tempie odbijamy od nabrzeża. Boczne silniki kierunkowe statku odpychają nas od brzegu robiąc sporą falę. Po kilku minutach powoli ruszamy do przodu, stopniowo nabierając prędkości. Poranek zastał nas ponownie na otwartym oceanie. Tak więc, pierwszy kontakt z Ameryką Południowa mamy już za sobą. Za wiele o Brazylii nie możemy powiedzieć. Jednak podoba nam się! Czekamy na więcej już wkrótce. Ale na razie znowu jesteśmy w drodze. Na morzu. Za oknem kabiny jednostajny krajobraz i jak na razie żadnego statku na horyzoncie. Przez kilka godzin po południu wybieram kawałki filmów z całego nakręconego podczas rejsu materiału. Oj, żmudna to i wymagająca wiele cierpliwości praca. Jak na razie jeszcze nie mamy koncepcji, jak to wszystko poskładać w całość. Zobaczymy co z tego wyjdzie, kiedy już wszystkie kawałki będą gotowe. Tak mija kilka kolejnych dni. :beer: Czekamy na redzie, aż będziemy mogli wpłynąć do Zarate. To port rzeczny na Rio de la Plata. Dookoła nas kilkanaście statków, które też pewnie czekają, na możliwość wpłynięcia. Głębokość ujścia jest relatywnie mała – od 2 do 8 metrów. Po śniadaniu robimy pokaz naszego filmiku z rejsu. Przez ostatnich kilka dni udało nam się poskładać w całość niezliczoną ilość kawałków. Dobrać muzykę, różne efekty i w końcu jest całe dzieło. Ciągle mamy ochotę coś zmieniać, ale ogólnie prezentacja bardzo się podobała. Nastroje wśród nas wszystkich panują różne. Właściwie nikomu się nigdzie nie śpieszy, tak więc specjalnych powodów do zdenerwowania, nie mamy. Jednak jakoś tak daje się zauważyć lekkie podekscytowanie i swoistą niecierpliwość w oczekiwaniu na upragnione zejście na ląd. Jesteśmy w końcu Zarate. Statek stoi w porcie, do którego wpłynął w nocy, prawdopodobnie około 3. Cały terminal Zarate wypełniony jest samochodami. Ruch jest ogromny, od rana trwa wyładowywanie naszego załadowanego statku. Na Grande Amburgo wchodzi ponad 3500 tysiąca samochodów !!!. Jest co rozładowywać. Miasto Zarate podobno ma 400 tysięcy osób. Piszę „podobno”, ponieważ żadną miarą nie mogłam tego nawet w niewielkim stopniu odczuć o 13.00 w południe. Wszystko jest pozamykane, trwa siesta. Miasto jest pełne motocykli i skuterów. Widzimy wiele sklepów z motocyklami i częściami do nich. Wszystkie jednak małej pojemności – same 125 cc i 150 cc. Całe mrowie starych aut. Przy niektórych aż się serce kraje – stare fiaty włoski, stare chevrolety, fordy lub jakieś bliżej niezidentyfikowane wiekowe auta powodują dziwną nostalgię. Widzieliśmy nawet jednego Fiata 125p z początków jego produkcji. Zmęczeni wracamy na statek. Nie ma informacji, kiedy wypływamy. Może jutro, może pojutrze. Nie wiadomo kiedy wyładują wszystkie samochody i kiedy załadują następne. Podobno w Ameryce Południowej produkują pewne modele Mercedesa czy Citroena. To one najprawdopodobniej będą pakowane i transportowaną w drogę powrotną Grande Amburgo. Ale – to tylko spekulacje. Dziś jest drugi dzień naszego postoju w Zarate. Po wczorajszej wizycie w mieście, mamy ochotę na więcej… Kupujemy ubezpieczenie na motocykle na pierwszy miesiąc podróży. Co dalej zobaczymy później. Wreszcie opuściliśmy Zarate. Przez kilka godzin z prędkością około 10 km/h, meandrującą rzeką płyniemy w kierunku naszego ostatniego portu Montevideo. :-P Kończy się nasz rejs. Jemy lunch i około 14.30 agent zaprosi mas do odprawy, także spokojnie możemy się pakować. No i zaczęło się. Z tymi wszystkimi bagażami jakie mieliśmy, po prostu mistrzostwo świata. Dobrze, że już byliśmy spakowani, ale faktycznie MAMY ZA DUŻO BAGAŻU... :twisted: Przynajmniej o dwa plecaki. A wszystko przez zimę w Polsce, bo mamy dwie kurtki zimowe i dużo rzeczy tak zwanych zimowych (bo w Ushuaia ma nie być ciepło). Za dużo mamy rzeczy… Za dużo… A przecież tylko trzy koszulki na krzyż! W każdym razie zaczęliśmy się wytaszczać z kabiny z tymi wszystkimi naszymi klamotami, zapakowaliśmy je do windy, raz się zamknęły drzwi, otworzyły się, potem znowu się zamknęły, potem byliśmy 20 sekund uwięzieni w windzie. Potem otworzyły się drzwi, a my wciąż na 12 piętrze byliśmy, zamiast zjechać na 6. Okazało się że winda się zacięła. Wysiedliśmy z windy, ktoś nacisnął przycisk, drzwi się zamknęły i nie chciały się otworzyć, a nasz bagaż w środku, dwie sakwy i worek. Upał straszny. Okazało się że winda ma jakiś czujnik i jak jest za dużo ciężaru na jedną stronę (a tak było w tym wypadku ) to nie pojedzie. Na takie wypadki są na statku elektrycy i automatycy, wiec sprawnie otworzyli,… nie, nie windę. Tylko właz od góry i wyciągnęli nasze bagaże. Po 20 minutach co prawda ale zawsze. Nie zmienia to faktu, ze winda była zacięta, więc schodziliśmy piechotą przez kosmicznie schody na 6 poziom, gdzie stały nasze motocykle. Zaczęliśmy przymocowywanie sakiew. Może jednak kufry są lepszym rozwiązaniem? Trochę to trwało, w ładowni gorąco, my już przebrani, jak do wyjazdu. NIE DA SIĘ TU WYTRZYMAC W CIUCHACH MOTOCYKLOWYCH! . Może i się da, ale nie jest to proste. Wyjechaliśmy w końcu ze statku. Ostrożnie, delikatnie, nie nerwowo. Przynajmniej tak się staraliśmy. O ile w ładowni, w środku statku było gorąco. To na zewnątrz było bardzo gorąco. 15 godzina, powietrze nagrzane do nieprzytomności. A my stoimy i czekamy na agenta Grimaldiego. Zaczął się nasz urugwajski etap podróży… CDN ...
  23. 1 point
    ciąg dalszy... Przez Atlantyk 16 grudnia 2013 – dzień siódmy Dzisiaj pobudka o 6.15. Pełni nerwowego oczekiwania (a może: „podniecenia przed wyprawą”) umyliśmy się, wypiliśmy kawę, pożegnaliśmy się z Grażyną, Anią i Kubą. Zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy pakowanie motocykli. Niby proste, ale skomplikowane. Tym bardziej po dosyć długiej przerwie. Dwie sakwy po boku, worek, plecak, tankbag. To zestaw na każdy motocykl. Na szczęście pogoda dziś piękna w Hamburgu, 10 stopni na plusie i sucho. O 9.00 wyruszyliśmy do portu. W ciągu pół godziny dojeżdżamy do terminalu O’Swaldkai, sprawdzenie paszportów, podpisanie glejtu, że przyjęliśmy do wiadomości procedury bezpieczeństwa (wszystko to jak na Niemcy bardzo poważnie). Nadeszła chwila pożegnania ze Sławkiem. Przez ostatnie dni gościł nas wraz z żoną w swoim domu. Bardzo dziękujemy za tak wielką pomoc już na starcie naszej wyprawy! Mamy nadzieję na ponowne szybkie spotkanie po naszym powrocie, ale już u nas. Dostaliśmy papier (Sicherheitsorschriften/Verkehrsordung O’Swaldkai), na nim gate barcode readerkod, który przeciągnięty przez czytnik otworzył nam szlaban terminalu. Wjechaliśmy na teren portu gdzie za bramą czekał na nas już samochód ochrony, który poprowadził nas pod statek. Nasz Grande Amburgo stał na nabrzeżu, zatrzymaliśmy się tuż obok rampy załadunkowej. Od tej pory przejęła nas załoga statku Chief mate przywitał się z nami, przywołał dwóch członków załogi którzy pomogli nam wziąć wszystkie bagaże. Motocykle zostawiliśmy na razie na placu, a my windą wjechaliśmy na 11 piętro. Nasza kabina ma dwa łóżka na podłodze! To dobra wiadomość, bo początkowo miała to być kabina z łóżkiem piętrowym. Stosunkowo mniej komfortowa. Druga dobra wiadomość – mamy okno! Zapłaciliśmy za kabinę bez okna na Grande Costa D’Avoiro, ale najwidoczniej po zmianie statku możliwe było „nie dopłacanie” do tego komfortu. Poza tym w kabinie mamy TV i DVD, a także lodówkę. Full wypas jednym słowem. Zanim zdążyliśmy się rozejrzeć po naszym nowym lokum na najbliższy miesiąc, już schodziliśmy na plac, aby wjechać motocyklami na statek. Po rampie załadunkowej wjechaliśmy na pokład, a następnie wewnątrz statku na 8 poziom. Wskazano nam miejsce gdzie mamy zaparkować. Następnie obsługa szybko i sprawnie zabezpieczyła pasami obie maszyny. Przypięte solidnie czterema pasami każda, przetrwają, mamy nadzieje szczęśliwie podróż. Tak więc już przed godziną 11 byliśmy zaokrętowani, motocykle przypięte, a my poszliśmy na lunch. Co było na lunch? Makaron z ostrym sosem pomidorowym na pierwszy ogień. Następnie sałata i porcja grillowanego mięsa. To nie był jeszcze koniec. Teraz czas na ziemniaki i ryba smażona w pomidorach suszonych. Cola, woda lub wino do picia. Nie trzeba nawet pytać, co wybraliśmy… Po lunchu zwiedzanie zewnętrznego pokładu, na którym stoją rzędy samochodów. Większa część przeznaczona do Dakaru, jak wyczytujemy na dokumentach przyklejonych do szyb. Senegalczycy preferują Toyoty i Saaby (nie wiedzieć czemu). W każdym samochodzie na lusterku dynda na zielonej smyczy klucz od samochodu. Podobno każdy jest otwarty. Nie sprawdzaliśmy. Część aut ma jako miejsce przeznaczenia wskazane Zarate (port w delcie rzeki La Plata w Argentynie). Widok na Hamburg z górnego pokładu jest ciekawy, ale wiatr skutecznie wypłoszył nas z powrotem do kabiny. Na szczęście złapaliśmy sieć WiFi, ale to tylko dzięki antenie, long range. Podłączyliśmy się i trochę popracowaliśmy i poskypowaliśmy z rodziną. Kolacja jest podawana między 18.00, a 18.45 Zupa krem bez śmietany z zielonej fasolki, jajka sadzone, mięso którego nie zjedliśmy na lunch, tym razem w sosie… Pyszne ciasto z kremem, arbuz, melon i italiańska kawa. Malutka i szatańska. Oczy mi się otworzyły na 2 godziny. Wino też było… Tak nam minął pierwszy dzień na statku. Co prawda jeszcze nie wypłynęliśmy w morze, ale już czujemy się jak podczas rejsu. 17 grudnia 2013 – dzień ósmy Śniadanie wcześnie. 7.30 to dla nas ciemna noc. Zwlekamy się z łóżek i idziemy do messy. Na śniadanie pizza, ciasto, chleb. Kawa, herbata i sok pomarańczowy. Obficie, ale nie do tego jesteśmy przyzwyczajeni. Wolimy serki, kiełbaski, i takie tam, ale zobaczymy w następnych dniach, jakie będzie menu. Poznajemy resztę pasażerów. Na statku jest 6 dwuosobowych kabin. Dwie z nich zajmują single: Szwajcarski motocyklista po 50-tce, oraz Francuz z Bordo, podający się za profesora filozofii. Coś nam nie gra, ale nie drążymy tematu, obserwujemy raczej ze zdziwieniem jak parska, pluje i nie wyciera twarzy. Są całkiem mili i całkiem młodzi Szwajcarzy – Jens i Livia. Dwa małżeństwa z Francji, którzy jeżdżą Defenderem. Jedni po trzydziestce, drudzy po pięćdziesiątce. Planują 1 lub 2 lata pojeździć… Nie komentujemy. Ale mamy wrażenie, że podziw w naszych oczach, podziw i zazdrość widać na kilometr. Popołudniu idziemy na pokład. Obserwujemy pakowanie samochodów na pokład. Przyjeżdża także wielki pojazd i przywiózł łódź na platformie. Tyłem wjechał na statek i odczepił przyczepę z łodzią. Wracamy do kabiny, otwieramy laptopy i zabieramy się za lekcje hiszpańskiego. Idzie jak po grudzie, ale coś pożytecznego warto robić, skoro mamy tyle czasu. W czasie kolacji światła nabrzeża powoli zaczynają się oddalać i w końcu odpływamy. Prawie wszyscy pasażerowie wychodzą na pokład obejrzeć nocną panoramę miasta. Widok od strony rzeki w dodatku z wysokości około 25m, bo na takiej mniej więcej wysokości znajduje się pokład pasażerski, jest super. Powoli przesuwające się nabrzeże i światła oddalającego się miasta, uświadamiają nam, że przez 9 następnych dni będziemy na morzu płynąć do następnego portu. Jest nim Dakar w Senegalu. Nasyceni widokami i przewiani wiatrem chowamy się w swojej kabinie i zasypiamy w akompaniamencie łagodnego kołysania. Ahoj przygodo… 18 grudnia 2013 – dzień dziewiąty Siedzimy na statku. Nic się nie dzieje. Starsi Francuzi zajmują się nami, to znaczy zajmują nas rozmową. Bardzo sympatycznie, starają się rozmawiać, używają dużo dźwięków naśladujących, np. na beef mówią muuuu (kwicząco). Angielski znają słabo, jak my Francuski… Nie buja – jak dotąd.... Dziś była pierwsza lekcja bezpieczeństwa. Przyszedł nasz przystojny kapitan, z właściwym sobie kapitańskim wdziękiem pokrótce przedstawił zasady bezpieczeństwa, po czym oddał głos oficerowi odpowiedzialnemu za bezpieczeństwo. Pokazał nam zasady obsługi kamizelki ratunkowej i metodę ubierania pianki, chroniącej od zimnej wody w razie tonięcia statku, w której niechybnie wylądujemy w takim przypadku. Pianka jest wielka, zakrywa wszystko łącznie z głową, stopami i rękami. Trzeba pamiętać by kaptur ubrać jako przedostatni, dopiero potem wsunąć drugą rękę i zapiąć zamek. Przypomina strój teletubisia. 19 grudzień 2013 – 23 grudzień 2013 Wyrywa nas ze snu pukanie stewarda, że już czas na śniadanie. Zaspaliśmy. Okazało się, że wczorajszego wieczoru telefon złapał zasięg z sieci Angielskiej. Przepływaliśmy wtedy kanałem La Manche. I czas w telefonie oraz budziku przestawił się o godzinę do tyłu. Pędzimy coś zjeść, aby nie być głodnym do lunchu. W nocy podobno mocno bujało. Ja nic nie czułem, ale tak twierdzi moja ładniejsza połowa. Podczas rozmów przy śniadaniu dowiadujemy się, że statek od kilku godzin mocno zwolnił i zatacza koła po wodach kanału La Manche. Powodem tego jest sztorm na morzu dlatego kapitan postanowił przeczekać ten okres. Podobno mamy ruszyć dalej za około 20h. Idziemy do pomieszczenia z pralką i suszarką, aby wyprać parę ciuszków. Nie jest tego za wiele, ale chcemy przetestować sprzęt na przyszłość. Małe 2 godzinki później, które wykorzystujemy na spacer po pokładzie, mamy czyste i pachnące ubrania. W dalszym ciągu integrujemy się z reszta pasażerów. Sympatyczne małżeństwo z Francji opowiada o swojej poprzedniej podróży do Ameryki Południowej z przed kilku lat. Wtedy też płynęli linią Grimaldi ale na statku Grande Brasil. Pokazują zdjęcia z Boliwii i Argentyny. Z Salaru De Uyuni, ładne widoki. Znowu zaspaliśmy. Wczoraj późnym wieczorem ruszyliśmy dalej w stronę Dakaru, a w nocy zaczęło bujać. Ale tak bujać, bujać. Tak naprawdę. W nocy budziliśmy się kilkakrotnie, coś spadło z biurka. Zerwałem się w nocy, była 4 i zbieram z podłogi butelki z piciem i kubki. Potem nie mogliśmy spać A jak już usnęliśmy, to znowu zaspaliśmy na śniadanie i do drzwi zapukał Giuseppe. Śniadanie jakoś zjedliśmy, a później to już tylko leżenie, bo szkoda marnować energię. Jeden film, drugi film. Dobrze ze jest dvd i na dużym ekranie można wszystko oglądać. Na lunch ośmiornice i kalmary, pasta i jakieś inne paskudztwa. Za dużo nie jemy, pijemy colę i znowu do kabiny, znowu na łóżku… Odpoczywamy. To znaczy niwelujemy skutki bujania. Dni mijają leniwie. Czas odmierzają posiłki. 7.30 śniadanie, 11.00 lunch, 18.00 kolacja. Z budzikiem wstajemy na śniadanie, po śniadaniu zwykle się rozkładamy na trochę w łóżku, przysypiamy, potem jeszcze przed lunchem coś próbujemy zrobić. A po lunchu krótki spacer po pokładzie, trochę siedzimy razem ze współpasażerami, kawa, kolacja, i w sumie do kabiny na film z dvd. Sen. Do Dakaru jeszcze około 3300 km… Mamy wrażenie że horyzont jest jednostajny, Afryka zbliża się jednak, ale my tego nie widzimy. Horyzont jest monotonnie płaski. Czasami fale wody mącą tafle wody. Statkiem łagodnie zakołysze, ogromny kolos uniesiony falą dźwignie się do góry poczym spada miękko, osiada w głębokiej toni. Odczuwamy to z wielką intensywnością w umysłach, a szczególnie w żołądkach… Płyniemy. Pogoda piękna. Słońce odbija się na falach morza. Na korytarzach krząta się kapitan z załogą. Zdobią je bombkami i złotymi łańcuchami. Kapitan dodatkowo zarządził świąteczny nastrój przy pomocy muzyki okolicznościowej (we wish you a marry christmas) z dvd. Pomimo, że wigilia już pojutrze jakoś nie bardzo czujemy ten nastrój. Może to poprawiająca się z dnia na dzień pogoda, brak zamieszania z przedświątecznymi przygotowaniami to sprawiają. A może tak jesteśmy zaabsorbowani nową dla nas sytuacją. Ciekawe… O jedzeniu nie można powiedzieć wiele nowego. Powoli przyzwyczajamy się do monotonii w menu. Nie ma co roztrząsać dlaczego tak jest. I tak nie mamy na to wpływu. Faktem jest jednak, że jedzenie kiedyś było lepsze na statku. Tak twierdzą francuzi, którzy odbyli podobny rejs kilka lat temu. Potwierdzają to również relacje i zdjęcia, które oglądaliśmy przed wyjazdem. Skupiamy się zatem na pozytywnych aspektach jakie niesie za sobą możliwość przeżycia takiego rejsu. Podczas rozmów poznajemy bliżej współpasażerów. Właściwie wszyscy oprócz nas mówią po francusku. Jest to główny język dominujący przy stole i podczas popołudniowej kawy w lounge. Kiedy zwracają się do nas przechodzą na angielski, ale czasem się zapominają i dalej mówią po francusku. Śmieszne są te sytuacje. Rozmowy przy śniadaniu: - Zjesz płatki? - Eee, pewnie niedobre, takie jak z Tesco. - A z Tesco to jakie? - No że się tak rozciapują, rozmiękają w mleku. - A to nie, te są odwrotnie, twarde cały czas. - Hmmm, rzeczywiście. Aż kaleczą zęby… Jesteśmy na tej samej szerokości geograficznej co Marakesz w Maroko. Ale także na tej samej szerokości co Miami (USA), ale to zupełnie chyba nie na temat. Płyniemy z prędkością około 17 węzłów. Co daje około 31 km na godzinę. Płyniemy jak ślimak. Ale za to jak wielki ślimak. Morze jest nadal prawie płaskie. Dziś prawie wcale nie buja. Odczuwamy tylko wibracje i basowy, cichy dźwięk pracy silnika. Wieje lekki wiatr, a temperatura oscyluje koło 14 – 16 stopni. Z każdym dniem powinno robić się coraz cieplej. Zbliżamy się do wysp Kanaryjskich. Liczymy, że może uda nam się złapać jakąś sieć telefonii komórkowej i wysłać kilka sms-ów do rodziny. Dziś na korytarzu przed poznaliśmy bliżej Cezara. Cezar pochodzi z Filipin. Około 8 miesięcy w roku spędza na morzu. Wygląda na trochę po czterdziestce. Dekorował ozdobami świątecznymi przejście do jadalni. Cezar ma u siebie w kraju motocykl, Hondę, chyba 400cc, jeśli dobrze zrozumiałem. Pokazał zdjęcie, fajna czerwona maszyna. Podpytywał nas o naszą podróż. Jutro Wigilia ! 24 grudzień 2013 – 25 grudzień 2014 Wigilia zastała nas w okolicach Wysp Zielonego Przylądka. Kilka godzin przed kolacją wigilijną w jadalni nastąpiły wielkie zmiany. Normalnie zamknięte wielkie rozsuwane drzwi zostały otworzone. Przyniesiono kilka nowych stolików. Na nich pojawiły się obrusy, talerze, kieliszki. Przy każdym nakryciu pojawiła się wizytówka z nazwiskiem, kolorowe, ręcznie robione menu, ozdobione świątecznymi motywami. Przed wyjściem na kolację wyciągnęliśmy z naszych przepastnych bagaży pognieciony nieznacznie opłatek, aby tradycyjnie się nim podzielić. Mieliśmy szczęście zostać wybrani wraz z Livią i Jensem do stołu kapitańskiego. Na honorowym miejscu siedział kapitan, po jego prawej pierwszy oficer mechanik, a po lewej chief mate. My zajęliśmy miejsca obok nich, naprzeciw Livi i Jensa. Naprzeciw kapitana siedział Cedric, nasz pokładowy filozof – pisarz. Menu zapowiadało nam wspaniałą ucztę. Byliśmy pełni, objedzeni, wykończeni, z wypełnionymi po brzegi brzuchami. Należy pamiętać, że to menu tworzone było przez włoskiego kucharza, więc nie ma w zasadzie nic, co byłoby w jakimś stopniu polskie. W każdym razie nie było żadnego mięsa, a to już dobrze, bo przynajmniej żadne ważne kwestie nie zostały sprofanowane. Po kolacji przeszliśmy do pomieszczeń filipińskiej załogi. Mają swoją osobną mesę. Na statku panuje dosyć ścisły podział pomiędzy oficerami, niższym poziomem załogi i Filipińczykami. W mesie Filipińczyków przez prawie dwie godziny były śpiewy karaoke… Około pierwszej w nocy wróciliśmy do kabiny. Zasnęliśmy jak kamień (jak kamienie dwa). Wiem, że dużo opowiadamy/piszemy o jedzeniu, ale wierzcie mi, niewiele można robić na statku. W zasadzie to trochę jest tak, że niewiele się chce, bo pewnie robić można znacznie więcej niż by mogło się wydawać. Ale jest coś takiego porażającego w tym warkocie silnika, który nigdy nie ustaje, coś takiego usypiającego w wiecznym bujaniu się statku, bo nawet jak stoi w porcie, to może i nie buja, ale wibracje od pracującego silnika, powodują wewnętrzne drgania, które każą ci się po prostu położyć i przeczekać. Do Dakaru pozostało 400 km. Zakładamy, że jest to około 14 godzin. Miejmy nadzieję, że będziemy tam rano, zjemy śniadanie i będziemy mogli całą pasażerską ekipą iść do miasta. 26 grudzień 2013r – dzień siedemnasty DAKAR Zaczął się nasz dzień z Dakarem w roli głównej. Kilka dłuższych chwil przyglądaliśmy się przez okno zbliżającemu się brzegowi Afryki. Jeszcze w całkowitej ciemności, ale już wyraźnie było widać latarnię morską i zbliżające się światła wielkiego miasta. Statek zaczął zwalniać i zataczać łuk podchodząc do wejścia do portu, widzieliśmy to na GPS. Była 5 rano. Dookoła pełno kontenerów, place z autami, dźwigi portowe i inny sprzęt. Typowy portowy krajobraz. Na redzie stoi kilka statków. Z drugiej strony miasto. Wieżowce, ale niezbyt wysokie, zabudowania portowe, jakieś biura. Idziemy na szybkie śniadanie. Potem łapiemy za pomocą anteny sygnał sieci internetowej z portu. Bardzo przydatne urządzenie, które jak na razie w wielu miejscach pozwala nam połączyć się z Internetem. Zabieramy laptopa, trochę kasy i z resztą pasażerów ruszamy zwiedzić miasto. Większość ma nadzieje złapać internet, aby porozmawiać z rodzinami. Od kapitana dostajemy ksero naszych paszportów i dokument, że jesteśmy pasażerami Grimaldiego. To wystarcza, aby swobodnie wyjść z portu i poruszać się po mieście. Zostajemy jeszcze pouczeni, że mamy wrócić najpóźniej do 21.00. Po zjechaniu windą na dolny pokład, ruszamy pomiędzy kontenerami do bramy portu. Wszędzie widzimy ciemne twarze. A właściwie czarne niczym najczarniejszy węgiel! Kolorowe ubrania, kwieciste i w różne wzorki długie suknie kobiet. Mężczyzn, czasem w garniturach, ale przeważnie na „sportowo”. Wszystko ma ciekawy koloryt i jest inne niż to do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Znajdujemy zaciszne miejsce na kawę w mini parku w Instytucie Francuskim. Ceny europejskie (czyli kawa - 2 euro), ale łapiemy Internet i udaje nam się przesłać zdjęcia na serwer, aby mogła powstać relacja na stronie. Od rana było dosyć ciepło, a teraz niespodziewanie słyszymy grzmoty. Pada niewielki deszcz, który jednak szybko przechodzi. Wracamy powoli do miejsca naszego spotkania i z resztą grupy idziemy do knajpki o wdzięcznej nazwie Ali Baba. Jest godzina 13. Kierujemy się na chyba główny plac w mieście. Przysiadamy na centralnie położonej fontannie. Po burzy już dawno nie ma śladu, a słońce przypieka mocno. Dochodzimy w okolice portu, gdzie stoi nasz statek. Widać jaki jest wielki. Kierujemy się do bramy portu, gdzie po małej kontroli papierów zostajemy wpuszczeni do środka. Od drugiej strony, pomiędzy jeżdżącymi ciężarówkami dochodzimy do rampy Grande Amburgo. Nogi już nas trochę bolą. Przez ostatnie 10 dni nie chodziliśmy zbyt wiele po pokładzie. Daje to o sobie znać. 27 grudzień 2013 – 5 styczeń 2014 No to się zaczęła kolejna część rejsu. Kolejne dni na morzu. W jednym z nich bliżej poznaliśmy Neptuna… Dostajemy nowe imiona: Denebola oznacza gwiazdę w gwiazdozbiorze Lwa (a jakże by inaczej!). Ja otrzymał imię gwiazdy ( Dubhe) z gwiazdozbioru wielkiej Niedźwiedzicy, która wchodzi w skład Wielkiego Wozu. Same atrakcje mamy podczas tego rejsu – święta, przekroczenie równika i za chwilę, czyli jutro – Sylwester a później Nowy Rok. Sylwester. Naprawdę ostatni dzień roku. Czas na jakieś podsumowania? Nie. Patrzymy raczej tylko w przyszłość. Na nadchodzące miesiące, które spędzać będziemy w Ameryce Południowej. Od rana beztroskie leżakowanie. Czytamy dużo o krajach w których będziemy, by być jak najlepiej przygotowanym. O 14.00 już rozpoczęliśmy świętowanie Nowego Roku. Ponieważ większą część załogi stanowią Filipińczycy, celebrują ten moment, kiedy to w ich kraju wybija północ. Zostaliśmy zaproszeni na kapitański mostek, tam czekał na nas filipiński makaron świąteczny, ciasto i zimny napój z kostkami lodu, plastrami pomarańczy i limonki. Punktualnie o 14.00, to znaczy o północy czasu filipińskiego, syrena swoim głośnym dźwiękiem oznajmiła rozpoczęcie Nowego Roku. Filipińskiego. Nieco przed 19.00 zaczęła się uroczysta kolacja, przy wtórze śpiewów niejakiego Gusttavo Lima. Jak się okazało to bardzo uniwersalny i wszechstronny artysta. Gra na gitarze, perkusji, fortepianie, tańczy , śpiewa, stepuje i do tego jeszcze rusza w diabelskim rytmie biodrami. Fanem Gusttavo Lima jest nasz master, dlatego podczas całej kolacji w tle wybrzmiewał koncert live z Sao Paulo. Punktualnie o północy czasu europejskiego czyli o godzinie 21.00 czasu lokalnego wznieśliśmy toast za pomyślność w Nowym Roku. Chcieliśmy wytrzymać do północy, ale niestety się nie udało. Po kolacji poszliśmy ze wszystkimi pasażerami i zrobiliśmy sobie małe pasażerskie party, Francuzi wyciągnęli na tą okazję szampana, a nie było to szampanskoje igristoje (czy jak to się tam pisało). Posiedzieliśmy do 23.00 przy francuskiej muzyce Cloude Francois. Zaliczyliśmy zatem podwójnie świętowanie Nowego Roku w ciągu tej doby, a do trzeciego nie udało nam się dotrwać. Zresztą dwukrotne w zupełności wystarczy. Zbliżamy się do Rio de Janeiro. Do brzegu mamy około 70 kilometrów, ale ponieważ płyniemy ciągle wzdłuż wybrzeża nic nie widać. Stolicy Brazylii nie zobaczymy. Stoimy na redzie przed portem w Santos. I tak będziemy stać jeszcze dwa dni. Na redzie pełno statków, około dwudziestu. Sieć komórkowa jest, ale do portu zbyt daleko, żeby złapać Internet. Dwa dni później ruszyliśmy… Najpierw powoli, 7 km na godzinę, ale już po 20 minutach przyspieszyliśmy i z zawrotną prędkością 16 km na godzinę zbliżaliśmy się do Santos. Wszyscy wylegli na pokład, z aparatami fotograficznymi, kamerami i kamerkami. Prawie 3 godziny wpływaliśmy do portu, by wreszcie o 18.00 zobaczyć holowniki i popychacz, które ustawiły nas przy nabrzeżu. Po około 30 minutach opuszczono rampę rozładunkową statku. Załoga wielce poruszona. Większość konieczne chciała wyjść jeszcze dziś w nocy, bo to jedyny dla nich czas, kiedy to mogą skorzystać z atrakcji miasta. W dzień – rozładunek i inne obowiązki. My mamy nadzieję, że wyjdziemy jutro po śniadaniu, podejdziemy do dzielnicy ludzkiej, to znaczy wyjdziemy poza obszar portu. CDN... Teraz :drinkbeer:


×