Czwarty i ostatni dzień wyprawy.
Wstaję przed szóstą, w głowie lekki szum spowodowany zapewne świeżym, górskim powietrzem ( nieopatrznie na całą noc zostawiliśmy otwarte okno). Ubieram się i wychodzę z hotelu, by poobserwować budzące do życia się miasteczko – Żabie, legendarną stolicę huculszczyzny. Głównym gwoździem programu wczorajszego dnia miała być wieczorna wycieczka szutrówką, wzdłuż Czeremoszu w kierunku granicznego pasma Karpat, niestety gwóźdź w Yejyej’owej oponie okazał się być ważniejszym. Trudno. Taki los, ale ja tu jeszcze wrócę…Szwędam się po rynku, odwiedzam bazar i chłonę miejscowe klimaty. Wkrótce spotykam Dziadka, który podobnie jak ja, odurzony górskim powietrzem, zapragnął wyjść na ulicę…Razem, postanawiamy zajrzeć do miejscowego lokalu, by napić się kawy i poobserwować tutejsze życie. Siadamy przy stole, wtapiając się w otoczenie, a kątem oka śledzimy salę. Do lady podchodzi góral, nie żeby menel, widać że zwykły, zapracowany człowiek. Na stojąco wypija setę, płaci, wychodzi, całość trwa ze 30 sekund. Następni. Chyba podróżni, bo z tobołkami, zamawiają po secie z zakąską (pomarańcza pokrojona na ćwiartki). Jest 7-ma rano, ot zwykły dzień pracy się rozpoczyna…Wracamy do hotelu, szybkie śniadanie i w drogę! Dzisiaj ciężki dzień, do pokonania ponad 300 km ukraińskich dróg, a potem jeszcze 400 km do domu…Powrót już bez żadnych niespodzianek, bez względu na stan nawierzchni ciśniemy do przodu, nawet zdjęć już nie robię, no może jedno…
Ukraińskie drogi, to pewne wyzwanie dla zmysłów, szczególnie wzroku. Niczego nie można być pewnym, nawet jak asfalt jest względnie równy, zawsze może się trafić dziura o głębokości 20cm. Najlepiej jest jeździć na stojąco, wtedy pole obserwacji jest nie co lepsze. Szutry są zdecydowanie bardziej przewidywalne. Najgorszą odmianą ukraińskich dróg są dziury połączone wąskimi skrawkami asfaltu. Wtedy jest slalom, można oczywiście walić na wprost, ale nigdy nie ma gwarancji, że nie napotka się tej jedynej, trochę głębszej, która odkształci felgę, bądź z siodła wyrzuci. Po siedmiu godzinach jazdy jesteśmy na granicy. Jestem zmęczony, ciągłe napięcie i koncentracja robią swoje. Na granicy drobny zgrzyt, celnik ukraiński wyczuł krew i łatwą zwierzynę. Pomimo wysiłków, skurwysynowi nie udało się zatrzeć pozytywnego obrazu Ukrainy jaki wyniosłem z ostatnich dni. Jesteśmy w Polsce!!! Przed nami cudowne, polskie drogi, zero dziur, człowiek jedzie beztrosko, delektując się widokami. Mijamy Arłamów i walimy na Przemyśl. Powoli rozjeżdżamy się do swoich domów. Za Lublinem zostaję sam, mija 14-ta godzina jazdy, jest noc i zaczynam zasypiać. Nie pomaga nawet jazda na stojąco. 60 km przed domem zatrzymuję się, ostatnią butelkę mineralnej wylewam na głowę. Pomaga. Po północy szczęśliwie docieram do domu. Wchodzę do napełnionej wodą wanny i zasypiam…
Panowie, dzięki za wyjazd i towarzystwo. To była moja najlepsza wyprawa w życiu…
Koniec.