Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 18.03.2014 in all areas

  1. 4 points
    noce bywają też piękne :-P
  2. 4 points
  3. 3 points
    Był, był ... pamiętam, że był :) http://f650gs.pl/topic/5832-czesc/
  4. 1 point
    Odcinek zerowy, czyli wstęp jakiś być musi Jak każdego roku, gdzieś w okolicy października, kiedy to słynna “polska złota jesień” daje się już mocno we znaki swoją szarością, Jagna zaczyna marzyć o ciepełku. Bo Jagny z zasady są ciepło- i słońcolubne. (Choć podczas tej podróży okaże się, że istnieją osoby ciepłolubne jeszcze bardziej ;) ) Wyjazd ze względów zawodowych możliwy jest dopiero w lutym, trochę czasu na planowanie zatem mam. Kwestie zasadnicze jak zwykle są dwie: gdzie? z kim? Gdzie? Tam, gdzie jest co najmniej 30 stopni i jest bezpiecznie. Ostatnio było Chile , później Maroko (niestety 30 stopni to zimą tam nie ma…) przyszedł czas na Czarną Afrykę. Namibia jakoś zawsze kojarzyła się bardzo pozytywnie, kraj spokojny, więc odpada tłumaczenie rodzinie, że nie zabiją, zgwałcą i okradną… Z kim? Raf wkopał się sam, kiedy po wyjeździe nad Bug wręczył mi metalowy kubeczek AT mówiąc “to na następny wyjazd, żebyśmy mieli kubki do wina o tej samej pojemności”. (Bo miałam duuużo większy i tu go bolało ;) ). Cóż miał więc powiedzieć, kiedy usłyszał “To co, jedziesz ze mną?” Auto 4-osobowe, więc przydałby się jeszcze ktoś. Andrzej, właściciel jednego 1150GS oraz dwóch HD (po każdej przejażdżce z Jagną musi lecieć na myjnię i zdrapywać błoto), też się długo nie zastanawia, tylko pyta: a będą surykatki? Mamy więc skład 3 osobowy, idealny do Toyoty Hilux 2,5 , zabukowanej przez internet. Toyota ma być wyposażona we wszystko, czego biały człowiek potrzebować może w buszu i na pustyni, łącznie ze śpiworami. Oraz obieraczką do warzyw... Jeszcze polowanie na bilety, których ceny zmieniają się trzy razy dziennie, udało się jednak wstrzelić w najtańsze. Air Namibia - ki czort, może doleci? Ważne, że tanio i bez przesiadek, Frankfurt nad Menem - Windhoek. Wizy, jak prawie wszystkim na forum, załatwia w Berlinie Fazi (Namibijki pracujące w ambasadzie dostają ocenę 5+ ;) ), upewniając nas, że wszystko tam działa zgodnie z planem i terminem, czyli bardziej po niemiecku niż afrykańsku. Z rozpędu projektuję naklejkę na hiluxa - przyda się do tłumaczenia, skąd jesteśmy i ogólnie będzie wzbudzać pozytywne reakcje - oraz koszulki wyjazdowe. Lans na całego ;) Przewodnik Lonely Planet i mapa zamówione, 2 relacje przeczytane, Malarone zakupione, zostaje się spakować... cdn... PS. Dlaczego nie motocyklowo? Bo nie udało się namierzyć żadnej wypożyczalni motocykli, a jedynie zorganizowane wycieczki. Niemieckie. Cena zachęcająca: 4.690,– €. Zmieściliśmy się dokładnie w 30% tej ceny ;)
  5. 1 point
    Kup coś, oby dobrze. Jak ci się znudzi to sprzedasz i kupisz inny. Robie tak od pięciu lat. Żeby to miało sens trzeba dobrze kupić, tak jak pisałem na początku. wysłano z wodoszczelnego
  6. 1 point
    no ale to jest odpowiedni dział, a kolega się witał wcześniej tez w odpowiednim... więc "osochozi" ;) co najwyżej można edytować temat posta ;)
  7. 1 point
    CSy są mniej popularne ze względu na swój wygląd. Nie każdemu on się podoba, no i jak Jarek napisał to jest maszyna szosowa. Fka jak i Trampek są zdecydowanie bardziej uniwersalne czyli w terenie też dają radę. Fka jest jednocylindrowcem i podczas pracy silnika to czuć. Trampek ma dwa cylindry więc kultura pracy silnika jest lepsza, ale w porównaniu do Fki ma większą wagę i jeżeli zamierzasz jeździć w terenie, to może mieć to znaczenie. Dodatkowo Fka mniej pali. Jak popatrzysz na forum Transalpa, to użytkowników tych maszyn jest bardzo dużo, a motocykle są popularne, ponieważ dobrze się sprawdzają jako maszyny uniwersalne. Na f650gs.pl mamy spory przekrój sprzętów i mimo nazwy forum są użytkownicy też innych marek. Admin np. ma KTMa :) Ale jak na każdym porządnym forum podśmiechujki z innych marek są na porządku dziennym, a najwięcej się dostaje KTMiarzom i właścicielom Transalpów :) Na innych forach można spotkać np. opinie, że f650gs nie jest męskim motocyklem, ale znam kilka osób, którzy po przejechaniu kompletnie zmienili swoją opinie na temat tego sprzętu, ponieważ jest przyjazny, bardzo wygodny i super oszczędny, szczególnie wersja GS z wtryskiem. Ważne, żeby to co kupisz pasowało tobie. Najlepszym rozwiązaniem, jak tutaj już pisano, jest przymierzenie się do każdego modelu. Wtedy będziesz mniej więcej wiedzieć co ci bardziej leży. ;) Jak byś była w Krakowie, to chętnie udostępnię swoją Biancę (F650) do przymierzenia ;) Pewnie jakiś Transalp też by się tutaj znalazł :)
  8. 1 point
    Poważnie? Szok !!! to się dzieje :-D
  9. 1 point
    no to i ja się pochwalę, w Poznaniu też mamy ronda i nawet światła są :lol:
  10. 1 point
    Strasznie interesuje mnie to jaki komputer żeście podłączyli ? Z jakim oprogramowaniem ? Gdzie ( w co ) został podłączony ? Jak zasygnalizował błąd sondy lambda ? Jak możesz to proszę opisz możliwe dokładnie ten proces mierzenia oraz informację jaki został użyty sprzęt do tego. To był jakiś sprzęt diagnostyczny ( np GS 911 ) czy tylko jakaś aplikacja na PC'ta ?
  11. 1 point
    Jak to nie? Zapraszam do Bydgoszczy, w którym chyba wynaleziono ronda bo co ok 100 m jest jakieś :lol:. Mamy tu wszystkie rodzaje, również takie ze światłami.
  12. 1 point
    Chcesz kupić to zadaj pytanie na PW ;) Pozdrawiam i dziękuje za 'cenny' komentarz :)
  13. 1 point
  14. 1 point
    arai_tour_x3_crash_helmet.jpg - Rozmiar: 90,41 KB :-D
  15. 1 point
    Dobrze, że do Warszawy się nie wybieram bo tam strasznie niebezpiecznie jest ;)
  16. 1 point
    Jacek oszczędz nam wzruszeń i łez :)
  17. 1 point
    Też mam takie wrażenie. Jest ścieżka rowerowa, to rowerzysta ma obowiązek po niej się poruszać. A swoją drogą jazda rowerem w Polsce to męka. Jak nie ma ścieżki rowerowej, to są puszki. Jeden ostatnio tak mnie omijał, że prawie się o mnie otarł. Tak na marginesie w niemczech spotkało mnie coś podobnego. A na ścieżce rowerowej pełno świętych krów i też się jechać nie da. Generalnie bezpieczniej czuję się na motorze mimo wszystko.
  18. 1 point
    Odcinek 5, czyli znów przemycę nieco geologii ;) Mniej więcej godzinę później ryczące dzieciaki zasypiają, a my wraz z nimi. Nie na długo jednak. Tym razem Jagnę, a nie Rafa budzi dziadek kaszlący dobre pół godziny jak w ostatnim stadium gruźlicy. Korzystając z okazji Jagna schodzi z namiotu i spotyka całkiem obudzonego Andrzeja ;) No nic, śpimy dalej. A nad ranem... - Przecież nic nie marudzę! - Ale patrzysz z wyrzutem! - Przecież ty i tak nic nie widzisz bez szkieł! - Ale wiem, że patrzysz! No cóż, Raf ma potrójny powód do marudzenia: pół nocy darły się dzieci, drugie pół kaszlał ich dziadek, a nad ranem ktoś odpalił generator ;) Dlaczego więc śpimy na kempingach zamiast w dziczy? Bo: - dzicz jest najczęściej ogrodzona płotem i jest czyjąś farmą; - po dziczy latają jakieś dziwne duże kotowate; - fajnie jednak móc wziąć prysznic kiedy jest ponad 35 stopni ;) Pytamy właścicielki farmy, czy następny odcinek drogi też jest tak nierówny jak ten wczorajszy, dowiadujemy się, że drogi są naprawiane po opadach, a że dawno nie padało… Wbrew ostrzeżeniom, druga część D831 jest dużo znośniejsza. Mijamy wczorajszą wycieczkę motocyklistów, rozciągniętą chyba na kilkanaście km: Koło południa dojeżdżamy do Sossusvlei, kolejnego “must see” w Namibii. To największe dostępne zbiorowisko wydm w tym kraju. I jednocześnie najwyższe. Piasek w Sussusvlei ma ok. 5 mln lat, pierwotnie znajdował się na pustyni Kalahari, skąd przeniosła go rzeka Orange River. A z brzegów rzeki przywiał go już standardowo wiatr ;) Podobno wydmy trzeba koniecznie zobaczyć o wschodzie lub zachodzie słońca, ale to jest możliwe jedynie przy noclegu na tutejszym kempingu. Nie chce nam się marnować pół dnia, więc trudno, zobaczymy je przy słońcu będącym w zenicie. No może jakieś 5 stopni niżej ;) Wydmy Sossusvlei to Park Narodowy Namib - Naukluft, płaci się za całodzienny wstęp. Tuż za recepcją zaczyna się asfalt prowadzący do wydm. Śmiesznie - 60km asfaltu w środku pustyni ;) I nie wiedzieć czemu, dla motocykli zakaz: Asfalt kończy się parkingiem oraz wielkim napisem, że dalej to już “4x4 only”. No może i… Zawsze można zostawić auto i skorzystać z płatnej podwózki. Ogarnia nas lekkie zwątpienie (ale raczej w możliwości Hiluxa, który ledwo pod większe górki podjeżdża…). Na szczęście na parkingu jest też traktor. Czyli - jakby co - ma nas kto wyciągnąć ;) Zapinamy po raz pierwszy i ostatni nasze 4x4, Raf za kierownicą wkręca Hiluxa na wysokie obroty - jedyne, przy których to auto jakoś jedzie i suniemy po piachu… na szczęście nie cała droga jest kopnym piachem: Lądujemy na parkingu zwanym Deadvlei i urządzamy małą sesję: Niektórzy nie mieszczą się na masce: Do samych wydm jeszcze kawałek na pieszo (wszędzie napisy: offroad verboten!) Oczywiście, tradycyjnie, zawsze kiedy wybieramy się na spacer, słońce musi być najwyżej jak się tylko da ;) Cień jest “imponujących” rozmiarów: To białe coś to glinka, po której idzie się znaczniej łatwiej, niż po piachu. Piach po prostu parzy w stopy i bardzo żałuję, że mam sandały, do których piasek wchodzi bez problemu… Andrzej pyta: to jak wysokie są te wydmy? Dam radę? Jakieś 300 m ;) Usiłujemy go odwieść od pomysłu, ale się nie dało… Ze szczytu Andrzej postanawia zejść w sposób szybki, czyli po prostu zbiec. Niestety spadają mu przy tym klapki i obserwujemy z dołu, jak usiłuje jednocześnie zawisnąć w powietrzu, ubrać klapki i nie dotykać gorącego piasku… Z dołu wygląda to zabawnie, ale wieczorem Andrzej pokazuje nam poparzenia na podeszwach swoich stóp… Na koniec swojego spacerku wypił duszkiem całą butelkę wody ;) Ale jakoś to przeżył ;) Mniej lub bardziej poparzeni dochodzimy do wyschniętego jeziorka za wydmami, teraz to płaskie, białe coś, składające się z wyschniętej glinki: Jeziorko ostatni raz napełniło się chyba w 1997, przez rzekę Tsauchab. Później, kolejny raz parząc stopy, wracamy przez wydmy do Hiluxa. Za kierownicą Andrzej, który po piachu w życiu nie jeździł, i prawie nas zakopał ;) Kolejny przystanek - najsłynniejsza wydma w Namibii,czyli Dune 45 (od 45. kilometra na drodze). Ta wydma jest dość rzadkiego rodzaju - to wydma gwiaździsta, przypominająca nieco stożek. Tutaj następuje premiera naszych wyprawowych koszulek. Rzeczywisty kolor piasku, to coś pośredniego między aparatem Jagny i Rafa ;) (Wydmy są zabarwione tlenkiem żelaza na czerwonawy kolor) Chyba widać, kto jest górą ;) A tu widać, jak wydmy “poruszają” się w skutek przesypywana piasku z jednego stoku na drugi: Ponieważ jesteśmy na środku pustyni Namib, postanawiamy nie marudzić i zjeść obiad tam gdzie się da, czyli w restauracji koło recepcji parku. Szczególnie, że ostatni sklep spożywczy był w Lüderitz (czyli 500 km temu) , a następny powinien być w Walwis Bay (czyli za 300 km!) Jak zwykle cała obsługa jest uśmiechnięta, wesoła i podśpiewująca pod nosem. I oczywiście czarna ;) Chyba nigdzie nie spotkałam tak radosnych ludzi w pracy ;) I do tego zimny Windhoek Bier ;) Kilka kilometrów dalej znów czeka nas spacer, do kanionu Sesriem (“Ses riem” to w afrikaans “sześć lin” - tyle było potrzeba, aby wyciągnąć wiadro wody z dna kanionu): W porze deszczowej płynie tędy rzeka Tsauchab. Patrząc na głębokość kanionu, bywa całkiem spora ;) Schodzimy wgłąb kanionu Sesriem: Jagna geolog dostaje zawodowego oczopląsu: Kanion został wyżłobiony przez ostatnich kilkaset tysięcy lat przez rzekę w bardzo ciekawych osadach naniesionych przez inną, wcześniejszą rzekę. Rzeka niosła ze sobą (w zależności od ilości wody, czyli energii przepływu) piasek, żwir oraz kawałki skał. Wszystko to pięknie się w czasie transportu obtoczyło, a na koniec scementowało węglanem wapnia. Później cały teren wyniósł się ku górze, a kolejna rzeka zaczęła te osady rozcinać. Starczy wykładu - po prostu było pięknie! Andrzej zauważa, że w jego aparacie przestał działać zoom, pewnie po bliskim spotkaniu aparatu z wydmowym piaskiem. Stuka, puka, dmucha, wszystko na nic. W końcu Jagna mówi: daj, podotykam, może coś pomoże. Aparat cudownie ożywa, a Andrzej na to: “a nie podotykałabyś może moich stóp”? Jesteśmy zapełnieni widokami na kilka dni, więc nie przeszkadza nam, że musimy jechać nudnym szutrem 300 km… Dookoła same płoty, farma za farmą… zastanawiamy się, jakich rozmiarów są te gospodarstwa, skoro bramy wjazdowe są średnio co 50 km… Robi się ciemno i powoli myślimy, że będziemy musieli rozbić się pod płotem, ale widzimy reklamę logde i kempingu. Skręcamy więc w bramę farmy. Kemping jest, ale drogowskaz pokazuje: “recepcja 6 km”. Ciekawe, czy gdybyśmy się rozbili, ktokolwiek z recepcji by to zauważył? Lodge jak zwykle luksusowe (zresztą sama nazwa zobowiązuje: “Roctock Ritz Desert Lodge”) Kemping jak zwykle pusty ;) No i najważniejsze! Są surykatki!! Andrzej stwierdza: No, to możemy powoli wracać do domu ;) Kemping też piękny. Jesteśmy sami, drewno do napalenia w namibijskim “bojlerze” przygotowane, łazienki jak zwykle wyłożone kamieniem i jak zwykle z widokiem na góry… (a na łazienkowych drzwiach karteczka “proszę nie karmić szakali”) A chwilę później taki widok: a jeszcze później wykańczamy zapasy Windhoek Bier… cdn
  19. 1 point
    Nie słuchajcie Exa, on nas uczył, oto (d)efekty:
  20. 1 point
    Wygląda jakby był zrobiony z gównolitu
  21. 1 point
    Skoro nie mam wyjścia ;) Odcinek 4, czyli na czyiś zdjęciach zawsze jest ładniej - Biiip… biiiip, biiip… - No dobra Raf, tym razem mnie też to obudziło, ale możemy jednak spać dalej? - Kto do licha nastawia budzik na taką porę? Ciemno jest! Niedziela jest! - No jak to kto… Widziałeś tu kogoś poza Niemcami? Śpij! - Ale po co ten budzik ?? - Nie słyszałeś wczoraj na recepcji? Że ostatnie wejście do Kolmanskop jest o 10? No to wstają, żeby zdążyć... - A my ? - A my się zaczniemy śpieszyć za godzinę, śpij… Niestety. Budzik niemieckich sąsiadów był jedynie wstępem do pobudki. Za jakieś 10 min otoczyło nas stado koni, z których jeden głośniej od drugiego robił “yyyy-haaaa” czy jakoś tak. No nic. Przynajmniej na pewno zdążymy do Kolmanskop… Przed nami 127 km asfaltu. Zdążyliśmy prawie się od niego odzwyczaić ;) Jedziemy idealnie na zachód, ku Atlantykowi. Po obu stronach monotonna pustynia. Czasem jakieś zwierzę (oryks, czyli gatunek antylopy zwany tu częściej Gemsbok): albo nawet dwa: Strusi wędrujących nieczynnymi torami jest wyjątkowo dużo. Ciekawe, skąd ten zwyczaj… W okolicy Aus można też spotkać dzikie konie: Do końca nie wiadomo, skąd się w Namibii wzięły, prawdopodobnie to zdziczałe stado, jest ich około 150 sztuk. Jedna z teorii mówi, że to pozostałość niemieckiej kawalerii, inna, że uratowały się z rozbitego na Wybrzeżu Szkieletowym statku... W czasie większych susz są dokarmiane i mają specjalne wodopoje , ale i tak nie wyglądają najlepiej… W połowie drogi zaczynają się ładne wydmy. Ale sprawiają miejscowym co nieco kłopotu. U nas odśnieżanie, a tu? Odpiaszczanie? Dojeżdżamy do pierwszej na dziś atrakcji, czyli zasypanego górniczego miasteczka Kolmannskuppe: Jesteśmy już w obszarze diamentonośnym i absolutnie nie wolno zjeżdżać z drogi. ani podnosić niczego z ziemi ;) Kolmannskuppe (albo w afrikaans: Kolmanskop) funkcjonowało w latach 1905-1930 jako oaza białych w środku pustyni. Miasteczko miało szkołę, teatr, szpital i inne luksusy. Wodę dowożono z Kapsztadu (! 1000 km!) statkami do portu w Lüderitz… Kiedy złoże się wyczerpało, kopalnia przeniosła pracowników w inne miejsce. A teraz można sobie Kolmanskop zwiedzać. Tony Halik też tu był! Całkiem niedawno ;) Na sam początek zwiedzania trafia nas szlag. Bo widzimy to: Co prawda wycieczka zorganizowana, ale zawsze to coś… Niemiecki Ordnung na całego: 14 identycznych maszynek, do tego wóz serwisowy z kolejnym na pace, widzimy jeszcze osiem kół (kół, nie opon...) na zmianę… Mijamy ich później cały dzień. Ze względu na kurz, nie bardzo da się jeździć zespołowo ;) Zgarnia nas pani przewodniczka (ze względu na chłopaków jesteśmy w mniej licznej grupce anglo a nie niemieckojęzycznej) i oprowadza po resztkach miasteczka: Opisy Kolmanskop w sieci czy relacjach były pełne achów i ochów, rzeczywistość jest nieco skromniejsza. Ciekawych jest kilka budynków: No i wanna, w której wszyscy oprócz Niemców robią sobie zdjęcia: Andrzej filozoficznie stwierdza: “i znów ładniej było na zdjęciach” ;) Lekko zdegustowani jedziemy na koniec asfaltu, do Lüderitz, gdzie robimy zakupy (namierzenie sklepu spożywczego w Namibii to nie lada wyczyn!) i po raz drugi dopiero tankujemy. Tankowanie to cała procedura. Jak tylko jedno koło pojawi się w zasięgu stacji, zaczyna machać co najmniej 6 osób, każdy zachęca do wjazdu pod JEGO dystrybutor. Po wybraniu dystrybutora wszyscy otaczają auto, zaczyna się drużynowe mycie szyb (ale takie porządne, po niemiecku ;) ) oraz oglądanie naklejek. “Polska? Ale to chyba nie w Afryce, prawda?” Nalanie 120 litrów trochę trwa, więc mamy sporo czasu na objaśnienia ;) Jesteśmy mile zakoczeni spalaniem Hiluxa, wyszło niecałe 10 l/100 km, a byliśmy przygotowani na duuużo więcej. Zaglądamy też nad Ocean Atlantycki, a konkretnie jego zatokę: Chłopaki koniecznie chcieli się wykąpać, ale po zanurzeniu stóp słyszę: “Nooo, może innym razem jednak…” Szybki obiad w przydrożnym barze, gdzie wcinamy kurczaka. Zgodnie stwierdzamy, że kurczak musiał całe życie biegać wolno, zupełnie inne mięso ;) Trochę się waham w kwestii sałatki, bo rok temu w Maroko kosztowało mnie to 2 dni latania do łazienki… Ale tu chyba nawet bakterie mówią po niemiecku, bo przez cały wyjazd nic nikomu żołądkowego nie było. Za wyjątkiem czystej żołądkowej może ;) Musimy wrócić te 127 km asfaltem do Aus (wybrzeżem się nie da, Sperrgebiet, teren zamknięty, czyli wydobycie diamentów…) i odbijamy na północ. Na szczęście znów szuter ;) Dzień nam wyszedł samochodowy trochę… Niestety taki urok krajów, gdzie atrakcje występują co mniej więcej 500 km ;) Ale widoki za oknem, krajobrazy i słońce rekompensują wszystko. Trafia nam się po raz pierwszy (i ostatni!) tarka. I o dziwo na szutrze kategorii C… Jedziemy jakieś 100 km, na przemian: tarka, albo kamienista droga. Na jednej i drugiej wybija zęby… Próbujemy różnych metod, żadna nie jest na 100% skuteczna, trzeba się przemęczyć , i tyle. Się kurzy: Na focie widać najważniejszy element Toyoty, czyli lufcik odpowietrzający. Raz zapomnieliśmy go otworzyć. Efekt był straszliwy: na pace wszystko było pokryte grubą warstwą brązowego pyłu... Czasem się trafia ładny odcinek bez tarki: Okolica zupełnie bezludna, więc lądujemy na jedynym kempingu w okolicy, w miejscowości Betta. Miejscowość składa się z jednej farmy oraz kempingu na tej farmie właśnie. Obok rozbija się rodzinka wielopokoleniowa z RPA: dziadkowie, rodzice i dwójka małych dzieci. Bardzo małych ;) Raf od razu: “Jagna, tam są małe dzieci. Zobaczysz, będą płakać pół nocy” “Przestań, wybiegają się i padną jak nieżywe” “Ale później się obudzą i będą ryczeć. Zobaczysz” Wieczorem robimy pierwszy przegląd Hiluxa (oczywiście wieści o padniętej turbinie były mocno przesadzone, po prostu auto jest tak słabe, że stwierdziliśmy, że turbina nie może działać). Trochę jest kurzu: Szczególnie w filtrze powietrza: Po tej ciężkiej robocie należy się odpoczynek przy zachodzącym słońcu: A wieczór upływa wyjątkowo nie przy czerwonym wytrawnym ;) A mniej więcej o pierwszej w nocy: “A nie mówiłem, że się będą darły!!!” cdn...
  22. 1 point
    Odcinek 3, czyli poza sezonem też ma swoje plusy - Raf, litości, wakacje mamy, śpij! - Jak ja mam spać, jak mi się to drze nad głową! - Śpiewa jak już… Chryste, jeden ptaszek chyba… - Jak jeden! Stado całe! Nie mogą gdzie indziej się drzeć, tylko akurat tu?? Faktycznie, afrykańskie ptaszki to nie jakiś tam wróbelek. Nadają zdecydowanie głośniej. Ale też repertuar mają jakby ciekawszy ;) Powoli ustala nam się codzienny rytuał: - Andrzej wstaje pierwszy, robi obchód, w końcu nie wytrzymuje i zaczyna robić śniadanie; - Raf marudzi, że go coś obudziło; - Jagny nie można wyciągnąć z namiotu ;) Namiot dachowy to super sprawa. Wygodny, gruby materac w środku, pełna moskitiera, wszystkie śpiwory można zostawić w środku, składanie to jakieś 5 min, no i najważniejsze - jest się poza zasięgiem węży i skorpionów. Rano widzimy, że na kempingu jest sporo starych samochodów, a raczej ich szczątków. Niektóre całkiem ciekawie zagospodarowane: Ciekawie jest też w środku: Jagna usiłuje złapać wifi (jesteśmy średnio skomunikowani ze światem, bo działa nam jedna komórka na trzy osoby…) Wracamy na szlak, droga prowadzi nas do bramy ǀAi-ǀAis Richtersveld Transfrontier Park (namibijskie rdzenne języki zawierają takie znaczki jak ! albo I). Płacimy 80N$ (czyli jakieś 28 PLN) za osobodzień za wjazd do parku. Do wyboru mamy jakieś 10 punktów widokowych, gdzie podziwiać można to: czyli Fish River Canyon albo Fischfluss-Canyon albo Visrivier Canyon , jak kto woli… Kanion Rzeki Rybnej jest drugim największym na świecie, 160 km długości, 27 km szerokości, 550 głębokości. Można zejść na dół, ale jedynie zimą. Latem temperatura zabiła zbyt wielu turystów i wprowadzono zakaz. Nie chce nam się czekać do maja na pozwolenie, popatrzymy sobie z góry, też jest na co: W najważniejszych punktach widokowych są barierki i daszki z cieniem: Ale pozostałe 159 km kanionu - można podejść na sam brzeżek ;) Wspólne zdjęcie wymaga poświęceń (bo ADHD pognało Andrzeja na sąsiedni szczyt): w dół lepiej za dużo nie patrzeć: Na jednym z parkingów stajemy obok “altanki” i wpadamy w uzasadnione kompleksy: Ekipa trzech młodych Niemców przyjechała z Pforzheim na kołach… Którędy, można zobaczyć po naklejkach krajów… Ehh… Z Fish River kierujemy się na południe, do polecanych wszędzie gorących źródeł Ai-Ais. Andrzejowi przypomniało się, że dawno nie widział swojego paszportu i nie ma pojęcia, gdzie go ma. No to szuka: Znalazł i możemy już spokojnie pozować do zdjęcia: Zrobiło się górzyście: Droga D324 łącząca kanion Fish River z Ai-Ais: W końcu dojeżdżamy do gorących źródeł, gdzie oprócz nas błąkają się tylko pojedynczy turyści. Tu niestety (ale tylko jeden , jedyny raz) żałujemy, że jest poza sezonem, bo gorące źródła nieczynne. To znaczy te pod chmurką, bo te w hotelu i owszem. W związku z tym, że częściowo nieczynne, są za darmo. No jak tu nie skorzystać?? Jak widać, warunki zakwaterowania w Namibii bardzo skromne ;) Wokół ośrodka buszują małpy: Wymoczeni wracamy na szlak. Mamy skrót zaznaczony na mapie cienką przerywaną linią i się zastanawiamy. Ale droga najniższej możliwej kategorii wygląda tak: Szuter jest tak gładki, że można malować bez problemu paznokcie ;) Dobijamy do szutru kategorii wyższej, czyli C : I jedziemy kawałek C13 wzdłuż Oranjerivier (albo Orange River), która jest granicą z RPA. Nagle ożywa komórka Andrzeja (która za cholerę nie chciała działać w namibijskim roamingu). Korzystając z południowoafrykańskiego zasięgu Andrzej daje znać, że żyje: A Jagna szpieguje przeciwległy brzeg ;) Jesteśmy w najdalszym kawałku naszej podróży. Znaczy - w najbardziej południowym. 28 stopni na południe od równika. Czas zatem skręcić na północ! Mamy przed sobą 200 km nudnego jak flaki z olejem szutru po płaskim. Hilux wyciąga ostatnimi siłami 120 km/h, a my prawie zasypiamy… W Aus nie ma spodziewanego kempingu, ale widzimy za miastem drogowskaz na logde, a przy nich zwykle jest kemping. Lodge połączone ze stadniną, dość luksusową, adekwatnie do niemieckiej nazwy “Klein Aus” ;) Kolejny raz zastanawiam się, dlaczego w afrykańskiej Namibii każdy obiekt turystyczny jest tak pięknie zaprojektowany? Budynki wtopione w krajobraz, zbudowane z naturalnych surowców, kamień, drewno, zero krzykliwych kolorów, reklam… Dlaczego u nas tak się nie da? Choć troszkę?? Mimo, że ośrodek luksusowy, kemping jest tani i położony na odludziu. I bezprądowy ;) Raf dołącza swój aparat do kolekcji innych ładujących się na recepcji i jedziemy górską ścieżką na kemping, oddalony chyba ze 2 km. Mamy oczywiście swój kawałek gruntu z grillem: Prysznic zostawiam na rano, bo kąpiel wymagałaby czołówki ;) Kolacja: Kubek do wina, wersja FAT: Brak prądu ma swoje bardzo miłe strony: Już nie pamiętam, kiedy widziałam w Europie Drogę Mleczną… cdn
  23. 1 point
    Odcinek 2, czyli szutry witajcie! - Jagna, czy ty też to słyszysz? - Odkąd mnie obudziłeś, to tak… - Jak ty możesz spać z takim hukiem nad głową, co to w ogóle tak warczy? - Nie wiem, ale pospałabym jeszcze, przecież dopiero świta… - Ale to warczy! Nad moją głową! W środku mojego urlopu!!! Po pół godziny marudzenia Rafa i wspólnego zastanawiania się, skąd pochodzi warkot dziwnie pracującego silnika (pompa? generator?) decydujemy się na wyjście z namiotu. No cóż. Nie takich widoków spodziewa się turysta w środku Afryki… Malutki, lecz dość głośny helikopter opryskiwał pobliskie pole kukurydzy… Śniadanie, pakowanie, wracamy na B1. Jeszcze tego nie wiemy, ale to nasz ostatni kawałek asfaltu na dość długo… Na horyzoncie widzimy pojedynczy szczyt pośród równiny, Jagna zaczyna czuć geologię nosem i znajduje w przewodniku opis wygasłego wulkanu Brukkaros. Nie ma innej opcji, skręcamy! Zjeżdżamy więc z B1 i pięknym, gładkim szutrem suniemy dalej (jadąc Hiluxem na terenowych oponach, nawet nie czuć zmiany nawierzchni…) Nasze pierwsze strusie: (za kilka dni będziemy mówić: “znooowuuu strusie, łeeee …”) Czy do wulkanu to tam? Komora magmowa wulkanu Brukkaros zapadła się i teraz na szczycie góry jest kaldera. Na którą można podobno wjechać, o ile posiada się odpowiedni pojazd oraz umiejętności. Ponieważ z lekka powątpiewamy w jedno i drugie, postanawiamy zostawić hiluxa na końcu szutru, rozprostować nogi i zrobić sobie na kalderę spacerek. Co tam, że południe i słońce w zenicie ;) bierzemy wodę, polskie kabanosy, czapki i idziemy… Po jakiejś godzinie wspinaczki zgodnie stwierdzamy, że widok z tego miejsca kompletnie nas satysfakcjonuje i nie mamy już wewnętrznej potrzeby bycia w środku kaldery ;) (Kalderę widać na zdjęciu powyżej - zagłębienie w samym środku szczytu wulkanu) Jagna usiadła sobie na skałce z piękną żyłą kwarcu i też jej to do szczęścia chwilowo wystarczy ... Po powrocie do auta stwierdzamy, że nie bardzo nam się chce wracać na asfalt i choć droga jest najniższej kategorii (czyli D), to jedziemy na skróty. Przekraczamy Fish River: Woda jest tak mętna, że ciężko ocenić jej głębokość. Jagna z Rafem idą więc przed autem ;) Woda jest tak ciepła, że aż wychodzić się nie chce ;) Przelatujemy przez Keetmanshoop, ufff, tylko dwa ronda, wybieramy D608 zamiast asfaltowej B1 i krajobraz zaczyna się zmieniać: Góry, słońce, zielono, szuter, strusie wbiegające pod koła … Naprawdę przedwczoraj byliśmy jeszcze w szarej Polsce?? Przerwa obiadowa w cieniu akacji: Kolejny większy bród - Löwen River (typowa namibijska zbitka niemiecko-angielska) Płaskie się skończyło, a zaczęły się tzw. ślepe górki - czyli nie wiadomo, co jest za górką. Może struś, a może krowa na środku drogi? Powoli zachodzi słońce, malując wszystko na żółto: A to aloes: Jesteśmy prawie u stóp jednej z największych atrakcji Namibii, czyli kanionu Fish River. Robi się jednak szybko ciemno, więc odkładamy widoki kanionowe na jutro i rozbijamy się na kempingu przy D601. Kempingu, który stanowi jedyne zabudowania w promieniu 100 km... Czas na pierwszy namibijski braai, czyli grill. Każde pole na kempingu ma własny. W roli głównej - jagnięcina z kością oraz kiełbaski ;) A do jagnięciny (każdej!) pasuje czerwone wytrawne ;) Zasypiam z myślą “tutaj raczej helikopter nas nie obudzi…” cdn.
  24. 1 point
    ja cie!!!! chce do domu, teraz to ja nie wiem jak wytrzymam ten tydzien ;) nasza stara szkola sie zalapala na focie, wprawdzie nie ma tu zdjecia mojego domu, ale i tak jest pieknie, i kosciolek jest ;) pozdrawiam Zona O. ;)
  25. 1 point
    Jako "wsparcie" ;) i zachęta do odwiedzenia tych stron kilka zdjęć sprzed czterech lat z mojego objazdu: http://f650gs.pl/topic/682-piecdziesiatka-dookola-polski/page__hl__%2Bpi%C4%99%C4%87dziesi%C4%85tk%C4%85+%2Bdooko%C5%82a+%2Bpolski__fromsearch__1


×