Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 13.04.2014 in all areas

  1. 3 points
  2. 1 point
    Zrobiłem sobie gmole... Fakt, chodziło też o kasę którą musiał bym wyłożyć za oryginały ale przede wszystkim o halogeny, które miałem później zamontować, a w gmolach kupnych by mi się nie zmieściły... Wydrukowałem parę zdjęć, na których się wzorowałem + swój pomysł w głowie + piwko :drinkbeer: ...i zacząłem działać :cool: Elementy po wygięciu przed spawaniem: Przypunktowane na moto: Przed spawaniem: Pomalowane: Tak się prezentują na moto: I jeszcze mocowania halogenów: I pełna prezencja w dzień ;-) Gmole zrobione z prostej rurki bezszwowej, a halogeny to Hella Micro DE. W przyszłości chce do nich zrobić osłonki alu, coś na kształt Touratecha. :-P
  3. 1 point
    Pogoda poprzedniego dnia nas nie rozpieszczała, a ranek nie wróżył dobrze. Ciężkie chmury zbierały się dookoła i z nieba raz po raz pokapywało. Z lekkim niepokojem ruszyliśmy al sur słynną drogą carretera austral. Oczywiście mżawka szybko zamieniła się w ulewę przy okazji zamieniając drogę w potoki błota a nasze ubrania w sztywne balasty. Dodatkowo na kilkudziesięcio kilometrowym odcinku trwały roboty drogowe, przez co marna nawierzchnia robiła się jeszcze gorsza, ale przecież z nadzieją na przyszłość. Sama trasa mimo warunków mało sprzyjających była fantastyczna. Przedzieraliśmy się wąską drogą przez gęsto porośnięte lasy i wzgórza o mrocznym charakterze wyjętym żywcem z opowieści o Hobbicie. Przemoczeni z radością w końcu powitaliśmy docelowe tego dnia Puyuhuapi i ciepłą Hosterię Alemana. „Alemana” znaczy niemiecka i cała osada nosiła wyraźne wpływy nie tak dawnych niemieckich osadników, których historii można się tylko domyślać. Przywieźli oni ze sobą sztukę warzenia piwa, za co trzeba być wdzięcznym, a w inne sprawy nie ma potrzeby wnikać. Hosteria była przytulna i sucha, w przeciwieństwie do pogody na zewnątrz, co skłoniło nas do dwudniowego popasu w tym zapomnianym miejscu, tym bardziej, że można się było wymoczyć w pobliskich termach z widokiem na fiord. W tejże hosteri spotkaliśmy wspomnianego wcześniej luksemburczyka, jadącego na tenerce w przeciwną stronę, a mającemu w planie pokonanie obu ameryk. Teraz właśnie jeździ gdzieś w Peru. Po wysuszeniu się i odpoczynku dla kości pomknęliśmy dalej na południe lepszą już nieco drogą aż do Couyaique.
  4. 1 point
    A tu proszę, po co się kamyczki z podróży przywozi: Kolejne do kolekcji ... to na zdjęciu to tylko Namibia ;)
  5. 1 point
    Odcinek 10, czyli miały być słonie !!!! Khowarib. Budzimy się nieco później, być może zawdzięczamy to wczorajszej żołądkowej czystej, która czekała u Jagny na Faziego, ale się nie doczekała. Odkupimy ;) Widoki poranne przepiękne: i znów ruszamy na szuter: Po drodze mamy awarię Andrzejowego Garmina, który po prostu przestał nawigować, wyciągamy zatem Garmina Rafowego. I razem z Calgonowym GoPro mamy już niezły kokpit ;) Dojeżdżamy z powrotem do Palmweg, gdzie mamy znów kontrolę weterynaryjną. Dokładną. Namibijczyk zaczyna od: “na pewno nie macie mięsa, bo i tak zajrzę do lodówki i będzie mandat?” I tak zarekwirowano nam jagnięcinę… A dokładniej, sami ją zadenunjonowaliśmy. I przekazaliśmy komisyjnie do szałasu Himba, który był nieopodal ;) Nasz cel to park Etosha, słynący z ogromnych ilości dzikich zwierząt i będący chyba największą atrakcją północnej Namibii. Krajobrazowo jest tak sobie, płaska jak patelnia równina. Za wstęp się płaci, a w obrębie parku jest kilka “państwowych” kempingów, na których tłoczą się biali ;) i oczywiście marudzą na komfort. No rzeczywiście, za czysto tam nie było, ale to w końcu Czarna Afryka! Płacimy za miejsce i jedziemy na “safari”. Zwierząt dużo, ale słoni ani śladu… Szakal: Guźce: (zawsze się do foty wypinały tyłkiem ;) ) to takie fajne świnki z kłami ;) Mniej więcej przy pięćdziesiątej zebrze robi się nudno ;) Wracamy na kemping, gdzie zainstalowały się w międzyczasie ze 3 wycieczki autokarowe (takie śmieszne autobusy terenowe mają), rozkładamy namioty i widzimy, że lufcik zamknięty. No i na pace mamy grubą warstwę pyłu na wszystkim… Chłopaki biorą się za zmiotki, a ja w zamian proponuję jajecznicę ;) wieczór spędzamy wśród odgłosów autobusowych imprez (ale szybko coś kończą) oraz mango, do którego zlatują się tabuny ciem i podżerają ;) a oswojone szakale włażą pod stół i wylizują patelnię po jajecznicy... Wszędzie piszą, że zwierzęta w Etoshy najlepiej obserwować bladym świtem, więc wycieczki budzą nas jeszcze po ciemku, pewnie przed piątą. Oj nie. Nawet słonie nie namówią Jagny na wstanie o takiej bandyckiej porze! Wyruszamy zatem o normalnej dla Jagien porze, koło 10 ;) i znów widzimy tabuny zebr, antylop, żyraf, ale słoni…. No nie ma słoni i już…. Przejeżdżamy wzdłuż cały park nie widząc słoni i kierujemy się na Tsumeb. Droga B1 - asfalt! Aż dziwnie się jedzie… Przed Tsumeb zjeżdżamy do jeziora Oshikoto. To jezioro to cenot - czyli jaskinia krasowa, w której zapadł się strop. I powstało okrąglutkie jeziorko: W czasie I wojny światowej było to miejsce bitwy niemiecko-miejscowej. I podobno na dnie jeziorka znajduje się : 8 Feldkanonen, 2 Maschinekanonen, 2 Revolverkanonen, 7 Gebirgekanonen. i jakieś dziwne urządzenia: A nad jeziorem taka tabliczka: ech my wszyscy malutcy przy nim jesteśmy… sam, 5 lat przez Afrykę rowerem… Zajeżdżamy do Tsumeb, które jest dawnym miastem górniczym (głównie miedzi). Kopalni już nie ma, miasto czyste i zadbane… po górnictwie zostało muzeum: W całym Tsumeb nie możemy znaleźć czynnej knajpy, lądujemy w czymś KFC-podobnym, aż wstyd… Między Tsumeb a Grootfontein nie można pominąć tego: To największy na świecie meteoryt w jednym kawałku: Hoba. A przy okazji jest największym znanym kawałkiem żelaza rodzimego (60 t) znajdującym się na powierzchni naszej planety. Jest ciągle tam, gdzie go odkopano (podczas orki), na prywatnej farmie. O dziwo, nie ma krateru. Na wieczór lądujemy na małym prywatnym kempingu pod Grootfontain, prowadzonym przez “uroczego” Niemca, który wita nas tekstem: “o, Polacy, a samochodu mi nie ukradniecie?” . I bardzo jest zdziwiony faktem, że biedni Polacy mogą podróżować po Namibii. No cóż, chyba dość dawno był ostatnio w Europie i nie zauważył pewnych zmian… Dowiadujemy się za to, że mamy olimpijskie złoto ;) Po dość długiej i zawiłej rozmowie z Niemcem przechodzimy do konkretów, czyli ceny noclegu. Nie bardzo mi się podoba jego opinia o Polakach, więc postanawiam to wykorzystać i pytam, ile wynosi cena “für arme Polen” , czyli dla biednych Polaków. I płacimy 50 N$ zamiast zwyczajowych 100 - 150 ;) I do tego mamy drewno na grilla. Tym razem na kolację tradycyjna potrawa namibijska, czyli wurszt: cdn…
  6. 1 point
    No to piszę. Wspomniałem o zagajaniu napotkanych lokalnych ludzi. Trzeba jednak zaznaczyć, że bez znajomości choćby podstaw hiszpańskiego nie było by łatwo. Z angielskim poradzić sobie można w hotelach i restauracjach z wyższej półki, ale nie należy liczyć, że jakikolwiek napotkany na drodze tambylec zrozumie o co nam chodzi. I dobrze, bo daje to motywację do nauki. Mi wystarczyło kilkutygodniowe przeglądanie różnych zestawów rozmówek, wsłuchiwanie się w płyty i przeglądanie tego co dostępne w sieci. Byle jak, ale porozumieć się dało i zawsze trafiałem tam gdzie chciałem. Z Bariloche pojechaliśmy dalej na południe, początkowo gładkim asfaltem, a potem zboczyliśmy do parku Los Alerces pooglądać tysiącletnich kuzynów amerykańskich sekwoi. Pogoda dopisała, widoki pyszne więc kolejny dzień trzeba było zaliczyć do udanych. Mniej udany był wybór hotelu, który okazał się być kategorii podłej, ale był jedynym jaki udało nam się zauważyć w pobliżu cywilizacji, a ta potrzebna była by żołądki napełnić jakimś radosnym płynem. Jak przygoda to przygoda! Kolejnego ranka, tuż przed południem skierowaliśmy naszego rumaka na zachód w kierunku Chile. Droga co wiodła początkowo przez pustkowie, gdzie na rozstajach trzeba się było zastanawiać dobrze, w którą stronę skręcić, po chilijskiej stronie przeszła w leśny dukt a potem trakt wiodący dolinami i wąwozami. Różnorodność wielce poruszająca i widowiskowa. Po zachodniej stronie Andów jest zdecydowanie wilgotniej i troszkę nas skropiło tego dnia, ale mieliśmy w planie odbić to sobie mocząc się w termach zasilanych wodą z gorących, wulkanicznych źródeł. Termy znaleźliśmy, ale noclegu na miejscu, a był to środek lasu, nie, bo ktoś sprytny nas uprzedził, dlatego rad nierad pojechaliśmy dalej aż do Chaiten, które to miasteczko w 2008 roku całkowicie zostało zasypane przez wulkaniczny pył. Dzisiaj, po latach się odradza, ale długo było miejscem opuszczonym. Zresztą i teraz zieje lekkim przygnębieniem. Gdy tam dojechaliśmy wieczór był już niemłody i wydawało się, że noclegu nie znajdziemy. Po objechaniu kilku pustych ulic stanęliśmy przed czymś co wyglądało na knajpę by znaleźć tam duży napis „cerrado”. Już zrezygnowani mieliśmy jechać dalej, gdy z uchylonych drzwi wyłoniła się kudłata głowa pytająca czegóż nam trzeba. Szybko się okazało, że wszystko czego nam trzeba dostępne było na miejscu, a czupryna należała do właściciela tego przybytku świadczącego usługi wszelakie. Okazał się on wyjątkowym specem od przyrządzania ryby świeżo wyłowionej z oceanu. Coś wspaniałego. Po takim posiłku wszelkie napięcie znika i nie przeszkadza nawet kompletnie zimna woda w łazience brak szybek w drzwiach do pokoju. Jeśli kiedykolwiek zdąży się wam być w Chaiten, pędźcie do El Quijote i uściskajcie ode mnie Javiera.
  7. 1 point
    A teraz to samo w obrazkach ;)
  8. 1 point
    Jakich chłopaków? To dziewczyna, co zabrała męża, żeby sam w domu nie siedział.
  9. 1 point
    Meldujemy się z Argentyny :). Fajnie zapowiada się relacja, czekamy na ciąg dalszy... My zdecydowaliśmy sie na swoje, choć nie nowe już motocykle. Czasem mamy z nimi kłopoty, ale jest za to element przygody. Dziękuję tu Jarkowi za cenną pomoc :) No i mamy sporo więcej czasu na samą podróż. Zaczęliśmy 10 grudnia 2013r. Relację prowadzimy na bieżąco na naszej stronie. Zapraszamy chętnych do śledzenia... Na razie niestety brak czasu na wstawienie jej tutaj. :) Rano trzeba wstać i jechać dalej. Za nami jak dotąd 12500 km. Nie zaśmiecam więcej wątku. Dzięki Hubertuz za link... :)
  10. 1 point
    Dotarcie do Osorno zajęło nam kilka dni. Po drodze było Buenos Aires z fikusami wielkości Dębu Bartka i Santiago ze spoglądającą smutno z góry Matką Boską. Z Santiago pojechaliśmy nocnym autobusem, co jest przygodą samą w sobie, bo Chilijski autobusy znacząco różnią się od naszych. Otóż siedzenie w takim autobusie można rozłożyć do całkowitego poziomu i wyciągnąwszy nogi smacznie przespać tysiąc ponad kilometrów. Dzięki temu wypoczęci o poranku mogliśmy zgłosić się po odbiór pojazdu. Choć zasadniczo kierować się mięliśmy na południe, na początek ruszyliśmy ku północy by przejechać przez Lake District. Tutaj lato było w pełni, słoneczko przyświecało radośnie, droga wiła się wśród wzgórz, a wyłaniające się tu i ówdzie wulkany dodawały egzotyki. Pierwszego dnia dla wprawki przejechaliśmy pierwszym kawałkiem szutrowej drogi. Miło się na sercu zrobiło, bo gs pod pełnym obciążeniem jechał nie zauważywszy zmiany. Naprawdę fajne to moto. No to w drogę: Góra ze śniegiem to wulkan Villarica.
  11. 1 point
    Ludzie rzadko kiedy są w stanie zarejestrować więcej, niż 45 FPS, więc zwolnione tempo jest jedynym uzasadnieniem ;)Nawet w kinie masz obecnie 24fps dla obrazów 2D
  12. 1 point
    Mi też 1440 wydaje się zbyteczna, ale za to 60 kl/s w 1080 to jest to ;-) i nie piszę tu tylko dlatego że widzę różnicę pomiędzy 30 a 60 klatek .. Logan ;-) zaczynasz teoretyzować jak o motocyklach........... na których nie jeździłeś :-D Trzeba też powiedzieć że surowy materiał jest jak żyleta, ale po przepuszczeniu go przez program do obróbki i wrzucenie go ostatecznie na YT jego jakość jest już taka se ;-)
  13. 1 point
    Nic podobnego nie napisałem :) Proszę bardzo. Oto początki. Zamówiona 700 gs okazała się 650-ką, na oko nieco już przechodzoną, ale technicznie w nienagannym stanie. Po objuczeniu wyglądała tak: Nie było łatwo spakować się na ten wyjazd mając w pamięci jeszcze i późniejsze żeglowanie. A po załadowaniu czas ruszać! Tytułem wyjaśnienia: 700-kę zamieniono na 650-kę, bo te pierwsze były tylko z obniżonym zawieszeniem. Drobne nieporozumienie.
  14. 1 point
    Czekam na Bajeranckie SLOW MOTION :D Mój pradziadek mawiał: "Jesteśmy zbyt biedni, żeby kupować byle co". ;)
  15. 1 point
    też tak nie do końca jest. Życie mnie nauczyło, że chytry 2 razy traci, a co za tym idzie - nie stać mnie na kupowanie tanich rzeczy ;-) Co do samej karty, to przy produkcji filmu w zwolnieniu dostrzeżesz różnicę pomiędzy 30 i 60 klatek :beer:
  16. 1 point
    Na tablicy czy allegro nie trzeba się witać - taki mają zwyczaj, a u nas jest zwyczaj przed pierwszym postem napisać kilka słów w Przywitalni. Tam zapraszam na początek ;)
  17. 1 point
    Przestań się mazać ;) zacznij negocjować :D
  18. 1 point
    Poczta, Lidl i inne bazyliki mniejsze, urząd, Ratusz, przychodnia, szkoły, wylot z City na A2 pod nosem, to nie są tanie rzeczy ;)
  19. 1 point
    Mam problemy z kolanami. Mimo okladania neoprenami etc napierd.... po jezdzie. Myslalem by zostawic, ale z roku na rok traci na wartosci, a perspektywy poprawy ze stawami nie widze. Podwyzszenei kierownicy z wezem w oplocie jest w sam raz, ale na styk. Jak kupujesz weza to trzeba patrzec na dlugosc, bo pamietam ze byly tez ewidentnie za krotkie. Mojego kupowalem na niemieckim ebayu. W garazu stoi to:
  20. 1 point
    Jak byśmy na tym forum kasowali babole to nie wiele by tu treści zostało do czytania.
  21. 1 point
    Na koniec kilka całkowicie subiektywnych uwag. Pogoda Inna na południu, inna na północy, trzeba zabrać inne ubrania, również planując wycieczki w góry. My przejeżdżaliśmy przez trzy pory roku: na południu lato, później wiosna, w górach zima, znowu wiosna, znowu zima, ponownie wczesna wiosna. Podczas powrotu w odwrotnej kolejności. Bezpieczeństwo. Skandynawia jest nieprawdopodobnie bezpieczna i przewidywalna. Nożna zostawiać kluczyki w stacyjce, sprzęt, kaski itp. Nikt tego nie ruszy. Jeśli na ziemi leży portfel, to raczej go podniosą i położą w widocznym miejscu niż odniosą na policję. Żeby ktoś go zabrał – nieprawdopodobne. Kierowcy jeżdżą spokojnie, ruch jest płynny. Kierowcy włączając się do ruchu z podporządkowanej zakładają, że każdy jedzie zgodnie z przepisami (prędkość). Opuszczając wynajmowany domek, tradycyjnie klucz zostawia się w zamku, lub wrzuca do skrzynki. Im bardziej na północ tym mniej ludzi i bardziej bezpiecznie. UWAGA!!!! DOTYCZY TO TAMBYLCóW. Przykro mi to pisać, ale jeśli zobaczycie cyganów w samochodach na angielskich blachach, lub innych innostranców, TO WSZYSTKO CO NAPISAŁEM WYŻEJ NIE OBOWIĄZUJE. W dużych miastach i/lub miejscach obleganych przez turystów, uwaga na kieszonkowców i innych złodziei. Trudne sytuacje. Najbardziej stresująca była awaria V-stroma, trudna dostępność do serwisów, ale poradziliśmy sobie. Już na miejscu w Polsce, okazało się, że przyczyna była prozaiczna. Rozłączona kostka (gdzieś przy kierownicy). Moim zdaniem: przygotowując moto do wyjazdu w serwisie między innymi zakładano grzane manetki. Po montażu niedokładnie założono kostkę, która przy wibracjach , wstrząsach jeszcze bardziej się wysunęła. Definitywne rozłączenie kostki nastąpiło gdy wieczorem, podczas przestawiania, na nierównym terenie, Kolega położył motor na trawie. Telefoniczne, bezcenne rady udzielone przez serwis przygotowujący moto do wyjazdu i montujący grzane manetki pozostawiam bez komentarza. Najbardziej frustrujący był w Gdańsku dojazd do i z terminala promowego do obwodnicy. Zastanawiałem się jak sobie radzą kibice, którzy przyjechali na mecze. Po powrocie do Polski trzeba się szybko zaadoptować do obowiązujących u nas zasad jazdy. Drogi. Asfalt w Skandynawii jest niesamowicie szorstki i przyczepny. Ichnie zdrapki są zupełnie inne niż u nas, nie ma takiej utraty przyczepności. Na normalnym asfalcie opony dosłownie się kleją. Ale i nikną w oczach. Ja pojechałem na oponach „do dojeżdżenia” i faktycznie tak się stało. Po niecałych 4 tysiącach wróciłem na kanciastym slicku. Koleiny, dziury w drogach – brak. Część dróg, wjazdów, przejazdów przez przełęcze, tunele, mosty jest płatna. Jeśli płaci się gotówką, to sprawa jest oczywista. Ale na większości opłaty zbierane są elektroniczne. Nie wnikałem co? Jak? Dlaczego?. Po prostu jechałem, rachunki do domu nie przyszły. Wszystkie promy oczywiście płatne. Dlatego planując trasę proponuję o tym pamiętać. TUNELE SĄ NIEPRZEWIDYWALNE. Wjeżdżasz w tunel i nie wiesz czy będzie oświetlony, jak będzie nawierzchnia, i jak będzie wyprofilowany. Na podrzędnej drodze spotykałem nieoświetlone tunele z zakrętami na wjeździe, zmianą nawierzchni w szuter i ściekającą z góry wodą. NAPRAWDĘ TRZEBA UWAŻAĆ. Również szczególnej uwagi wymagają zwierzęta. ŁOŚ CZY RENIFER NIE USTĄPI Z DROGI. Renifery, gdy poczują się zagrożone, staną w szyku obronnym. Najsilniejsze osobniki w stadzie staną z przodu z pochylonymi głowami – porożem do przodu i będą czekały. Nam stado reniferów, stojące wydawało się leniwie na poboczu, wbiegło pomiędzy jadące w szyku 2 a 3 motocykl. Ponieważ widząc je znacznie zwolniliśmy, to udało się wyhamować. Zwierzęta są w maskującym ubranku, najczęściej widać je w ostatniej chwili. Wjeżdżając w zakręt nie wiadomo, czy nie stoi za nim łoś, stado reniferów, lub kamperów bo jest ładny widoczek i robią fotki. Dlatego zalecałbym przestrzegania obowiązującej w Norwegii 80. Tym bardziej, ze drogi są tam kręte, niezbyt szerokie a wokoło przepiękne widoki. W Szwecji jest bardzo dużo fotoradarów. Na wjeździe i wyjeździe z miejscowości są kamery, które mierzą prędkość oraz czas przejazdu. Oznakowanej policji nie ma dużo, co nie znaczy że jej nie ma. Jeżdżą nieoznakowane radiowozy i wierzcie mi naprawdę są. Zatrzymani przez nie kierowcy byli bladzi jak przysłowiowa ……… . Poza tym mentalność tambylców jest taka, że jeśli widzą, że ktoś w ich opinii jedzie za szybko, lub niebezpiecznie, to dzwonią na 112. Uwaga PIESZY ZBLIŻAJĄCY SIĘ DO PRZEJŚCIA I ROWEŻYSTA MA PIERWSZEŃSTWO, a oni zatracili już instynkt samozachowawczy. Na drogach dużo rowerzystów, turystów. Mnie osobiście zaskoczył turysta wędrowiec na deskorolce (jak było pod górę to podchodził, jak z góry to zjeżdżał). Noclegi. Dostępność i ceny zróżnicowane od miejsca i sezonu. Czteroosobowe psie budki na kempingach to około 400koron, kwatery prywatne (domki, pokoje itp.) z dużo lepszymi warunkami socjalnymi w podobnej cenie. Ale są tez i oferty cenowe wzięte z księżyca. W prywatnych kwaterach ceny są negocjowane. Jeśli jest do domek wędkarski, to najczęściej w cenie jest łódka, paliwo we własnym zakresie. Atutem w negocjacjach są własne śpiwory. Na rachunek z kwater nie liczcie. Płatność oczywiście tylko gotówką. O godzinie 20tej obsługa kempingów idzie do domu, wraca na parę godzin rano. Z reguły nie ma możliwości zajęcia domku i zapłacenia rano. W sezonie, lepiej wyjechać rano i wcześnie zacząć szukać noclegu. Oznakowanie prywatnych kwater bardzo słabe, najczęściej w rowie MAŁA tabliczka, kartka z napisem: hyte, hytte, hytter, stuga, stjuga, room, rum; lub stosownym rysunkiem. Teoretycznie można rozbić namiot wszędzie, w odległości nie mniejszej niż 100 metrów od zabudować. Praktycznie, nie wypada się komuś rozbić przed chałupą, coraz częściej są tez tabliczki „no camping”. Ceny Wysokie, to co można, najlepiej zabrać ze sobą. Benzyna 14,50-14,80korony (cena w pln – to mniej więcej podzielona na połowę), paczka chleba od 20 koron. O restauracji lepiej zapomnieć. Na południu możliwe oferty specjalne „lanczowe”, „godzinowe” i inne tego typu. Wyżywienie Jak wyżej, zdecydowanie we własnym zakresie. We wszystkich kwaterach dostępne są kuchenki elektryczne. W prywatnych kwaterach, w lodówce i szafkach, z reguły jest coś do jedzenia pozostawione przez poprzedników, poza tym tradycja nakazuje, aby w domkach myśliwskich, turystycznych był zapas opału i żelazna porcja żywności. Ceny porównywalne do naszych to tylko duże opakowania lodów w supermarketach. Alkohol wysokoprocentowy, podobno gdzieś można kupić, ja nie spotkałem. Piwo w sklepach niskoprocentowe, drogie i tylko o wyznaczonych godzinach. Jeśli nie jest się krezusem, lub nie jest to sponsorowany wyjazd służbowy, to o specjałach lokalnej kuchni można zapomnieć. Godne polecenia WSZYSTKO! Szwedzi mówią, że mają prawie cały półwysep, ale to Norwegowie złośliwie zabrali im wszystko to co najładniejsze. Krajobrazy zdecydowanie ładniejsze w Norwegii. Planując trasę osobiście polecam szybki przelot przez Szwecję i wolny przejazd przez Norwegię. Jeśli chodzi o zabytki to moim nr.1 jest katedra w Trondheim, i proszę nie żałować kasy na wejście do środka. Ale to temat rzeka. Wszystkie duże miasta z zabytkami i muzeami, w małych miejscowościach bardzo ciekawe i czasami malowniczo położone kościółki, kamienne kręgi, itp. Łapanie ryb. Na wodach śródlądowych tylko po wykupieniu licencji na dany akwen. Kary za brak licencji są bardzo wysokie, zwłaszcza w wodach łososiowych. Wyjątek: w Szwecji, bez licencji można łapać na 4 największych jeziorach. W morzu, fiordach na własne potrzeby można łapać bez żadnej licencji, czy opłat. Podczas pływania na łódce, obowiązkowe kapoki, z tego co pamiętam, nie można pływać po (ewentualnym) zmroku. Uwaga na podwodne linie wysokiego napięcia, prądy morskie, przypływy i odpływy oraz wiry – tu już nie ma żartów. Nie jestem wędkarzem, łapię ryby okazjonalnie na wyjazdach, gdy trzeba coś zjeść. Ale na fiordy proponuję: wędka – mocny spinning o wyrzucie powyżej 20-30g, długość powyżej 2m.; żyłka gruba i wytrzymała; przypon wytrzymały, nigdy nie wiadomo co się złapie, przynęta: lekkie pilkery (50g), twistery (pow.25g); wskazane towarzystwo drugiej osoby, fiordy są naprawdę głębokie, a kamienie śliskie; miejsce do łapania: patrz gdzie łapią inni i czy mają dobre wyniki. Proponuje przyjąć zasadę: pięć rzutów - nie ma wyników to zmiana przynęty, kolejne pięć rzutów, nie ma wyników – zmiana łowiska.
  22. 1 point
    A wiec powrót. Jest już środa. Wracamy 17 do drogi i w Loding skręcamy na 80. Po drodze kolejne spotkanie z łosiem, ten dał się sfotografować. Jedziemy spokojnie, wręcz dostojnie, mając świadomość, że to ostatni fiord który możemy podziwiać. W Fauske wjeżdżamy na „drogę północną” E6 którą jechaliśmy już na początku podróży. Decydujemy się na powrót inną nieznaną drogą nr 95. W Strjord, tuż za ośrodkiem parku zjeżdżamy na 77 która wiedzie przez malowniczą dolinę Parku Junkerladen. Na początku drogi nieco daje nam do myślenia tabliczka, że droga jest otwarta. Ale prawdopodobnie pozostała ona jeszcze z okresu zimowego. Na symbolicznej granicy zmienia się nr drogi, teraz jedziemy 95. Znowu po wjechaniu nieco w górę (ok800m), jesteśmy w strefie zimy. Skarłowaciałe drzewa i śnieg na poboczu, ale sam asfalt bez zastrzeżeń. Zbliżając się do kręgu polarnego rozglądamy się za „stacją polarną” gdzie planujemy uzupełnić zasób pamiątek dla rodziny. I zupełne zaskoczenie, prawie ja przeoczyliśmy. Jest tylko mały sklepik spożywczo przemysłowy, stacja benzynowa, plac dla kamperów, a w głębi kilka domów. Sklep mały, niepozorny, ale zaopatrzony we wszystko to co na tym odludziu jest niezbędne. Stosowne do okoliczności naklejki też były. "Polarna" stacja benzynowa. drogowskaz dla skuterów .................................. śnieżnych. i do serduszka, to chyba dla zakochanych. Jedziemy dalej, prosta monotonna droga, góry, lasy, woda, góry , lasy , woda i tak cały czas – kilkaset kilometrów. Późnej w krajobrazie zaszła radykalna zmiana: lasy, woda, lasy, woda. Droga prosta, sporadyczne łuki robiące za zakręty. Gdy zauważam że przysypiamy, zatrzymujemy się na dłuższą przerwę. Trzeba uważać na renifery. Jest ich tu dużo i nigdy nie wiadomo co zrobią. Jechałem pierwszy i w niedługim czasie po dynamicznym wyprzedzeniu kampera czegoś mi brakowało, a wiedziałem o tym że powinno być. Eureka!!!!!!. W lusterku nie ma dwóch światełek. Koledzy dojechali po kilku minutach. Okazało się, że ryby z poprzedniego dnia (wieczoru?) postanowiły wybrać wolność i niepostrzeżenie wymknęły się spod pajączka na moim kufrze. Dojeżdżamy do Skelleftea i skręcamy na południe w E4. Plan na dzisiaj wykonany, powoli szukamy noclegu nad wodą. Zjeżdżamy w boczna drogę i jedziemy wzdłuż zatoki Botnickiej licząc na to że znajdziemy coś fajnego nad wodą. Niestety, nic nie ma. Jeśli są jakieś zjazdy, to do prywatnych posesji. Kemping, który znaleźliśmy jest owszem ładnie położony, nad wodą, gości mało, ale ……… . Jest on „samoobsługowy”, obsługi nie na, opłatę wrzuca się do skrzyneczki. Uznajemy, ze jest ona nieco zawyżona (450 koron za nasze 3 namioty), niezapłacenie nie wchodzi w grę, a nocować na granicy kempingu nie wypada. Jedziemy dalej E4. Po kilku kilometrach zatrzymujemy się na przydrożnym parkingu, nad jeziorkiem. W takich okolicznościach przyrody. Rozbijamy namioty na uboczu, za wzgórkiem, przy ławach i przygotowanym betonowo- metalowym grilu. Teoretycznie jest to zakazane. Ale nie mamy ochoty już dalej jechać. Po kolacji (sei w ziołach w sosie własnym w foli na małym ogniu z grila) nie przeszkadzają nam nawet odgłosy przejeżdżających samochodów z pobliskiej autostrady. Następnego dnia- czwartek rano, szybko zwijamy namioty, bo przecież nie można tu nocować. Kamperowcy którzy spali obok mają trochę łatwiej. Na parking wjeżdżają dwie białe beemki, kierowcy w białych kaskach, z pasami odblaskowymi z napisami. Idą w naszym kierunku. Pierwsza myśl policja. Po chwili już wiadomo, Niemcy wracają z północy i zatrzymali się na kawę z termosu. My zbieramy się i jedziemy na południe, jest coraz cieplej. Droga ichnią trasą szybkiego ruchu, bez historii. Noclegu szukamy 100km przed Uppsala, pierwszy znaleziony, nad jeziorkiem odpada, za psią budę właściciel żąda 900 koron. Parę kilometrów dalej, przy głównej drodze znajdujemy kempingo parking na uboczu. Przy parkingu kawiarnia, w głębi - w lesie przy jeziorze domki. Krótkie negocjacje, z ceny nie zejdą, gratisowej kawy nie będzie, płacimy 400 koron za największy 3 osobowy domek. Nasza psia buda przy placu zabaw Natura pomogła w umyciu motocykli W budynku obok znajdują się toalety i łazienka Co ważne, ciepła woda bezpłatnie i bez ograniczeń. Na kolację robimy wymyślne potrawy z resztek tego co nam pozostało. I ogólnie dopijając resztki robimy podsumowanie wyjazdu. Jednej brakuje !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Następny dzień to już piątek, majestatycznie przemieszczamy się trasą szybkiego ruchu, która przechodzi w autostradę w kierunku Sztokholmu. Jedyne godne odnotowania wydarzenie, to tankowanie. Do promu paliwa nie wystarczy. Zostało nam trochę ichnich pieniążków więc szukamy stacji benzynowej. Niestety przy samej drodze jest ich niewiele, a te które są – to na kartę kredytową, a my przecież mamy jeszcze ichnie korony. I tak jedziemy, jedziemy rozglądamy się za stacją benzynową. Do momentu gdy w moim GS-ie zapala się rezerwa, wtedy żarty się kończą. Zgodnie ze wskazaniami gps-a, skręcamy do najbliższej miejscowości gdzie jest stacja. Podjeżdżamy – na kartę! Na szczęście kilkaset metrów dalej jest następna, normalna, na pieniądze. Przez Sztokholm przejeżdżamy tradycyjnie przez centrum i tunel. Jadąc piękną, pustą, bezpłatną, dwupasmową drogą szybkiego ruchu?autostradą? do podrzędnego portu w Nynashamn zastanawiam się, czemu w naszym pięknym kraju tak nie jest. W „porcie” jesteśmy sporo przed czasem, odbieramy bilety, odwiedzamy pobliskiego LIdla, rozkładamy kuchnię w kolejce do promu i to co zwykle: kawa z kanapkami. Przemiłe panie z obsługi promu nakazują nam jechać na początek kolejki i jak pierwszych kierują pod prom „motocykle i rowery maja pierwszeństwo”. Tam już czekamy aż załadują tiry. Trochę to trwa. Załadunek, wiązanie motocykli, wyścig do foteli lotniczych – zajmujemy odpowiedni wielkością dla nas kwartał (gdy 2 tyg przed wyjazdem kupowaliśmy bilety nie było już wolnych kabin). Na tej trasie kursują wahadłowo dwa promy, większy i mniejszy. Z powodu euro piłki, większy stoi w Gdańsku na stałe jako hotelowiec. Zapisujemy się w portierni na listę chętnych na kabiny i czekamy. Prom faktycznie pełny, ale jakaś kabina się znalazła. Kierowcy tirów których jest sporo, chleją wódę dużo i na wyścigi, a co niektórzy do nieprzytomności. I to jeszcze przed otworzeniem sklepu. Mimo, że sami za kołnierz nie wylewamy, to ich głośne zachowanie i „łacina” budzą w nas niesmak i zażenowanie. Dochodzimy do wniosku, że chcą się jak najszybciej spić, żeby przez noc i poranek zdążyć wytrzeźwieć. A jak nie zdążą, to postoją i „dojrzeją” w porcie. W Gdańsku, przejazd przez miasto tragiczny. Wyjazd z portu nieoznakowany, drogowskazów do obwodnicy - brak, remonty, nieoznakowane objazdy, korki, nagłe zderzenie z „uprzejmością, wyrozumiałością i chęcią pomocy” polskich kierowców. Gdyby nie gps byłoby nieciekawie. Tuż za Gdańskiem rozjeżdżamy się, każdy z nas jedzie w „swoim” kierunku. Szybka adaptacja do zasad poruszania się na naszych drogach. Kanciasty slick tylnej opony po zjechaniu z promu.
  23. 1 point
    Nowy dzień (wtorek), podczas śniadania, „na trzeźwo” analizujemy sytuację. Planowaliśmy powoli rozpocząć powrót nieco „na okrętkę”. Jednak biorąc pod uwagę nowe okoliczności ( niepełna sprawności Stroma, nie do końca zdiagnozowana usterka, odpalanie na pych lub z „klucza”) decydujemy się na powrót najkrótszą „drogą serwisów”. Najbliższy jest w Bodo. Prom odpływa za dwie godziny, więc bardzo szybkie pakowanie i JAZDA. Znaną nam z poprzedniego dnia drogą jedziemy do Moskenes. Do portu docieramy razem z promem. Kolejka niby nieduża, ale młody pan z obsługi nie chce nam sprzedać biletu, „nie ma miejsc, wasze trzy motorki nie zmieszczą się, następny prom za 3 godziny”. A my chcemy przecież zdążyć do serwisu. Patrzymy z przerażeniem, jak w paszczy promu kolejno nikną kampery i osobówki. Zdesperowany zaczynam machać do innego, w średnik wieku pana z obsługi. Niby nie zwraca na nas uwagi, ale jak już zapełnili prom samochodami, macha na nas zachęcająco ręką i już po chwili byliśmy na pokładzie (około300-400koron/moto z kierowcą). Żegnajcie Lofoty :cry: Do nastębego razu :-D I już po czterech godzinach, w Bodo zjeżdżamy z promu. GPS kieruje nas na adres serwisu. Troszkę objazdów, bo akurat remontują drogę. Typowy korek, ale wszyscy jakoś jadą. Okazuje się, że tambylcy na zakładkę jeżdżą na zwężeniach, ale w tym przypadku również na skrzyżowaniach(z drogą podporządkowaną). Jak na naszą średnią wieku dość szybko załapaliśmy o co chodzi i już po chwili byliśmy pod serwisem …………. YAMAHY. Panowie w serwisie uprzejmie wyjaśnili, że niestety ale innymi motorkami się nie zajmują. Ale w mieście jest serwis Suzuki. Jedziemy więc pod podany przez nich adres. Na miejscu parkujemy motorki pod serwisem ………………….. BMW i HONDY. Okazuje się, że Suzuki, to oni się raczej nie zajmują, ale po drugiej stronie placu naprawiają wszystko. Jedziemy. Na miejscu (ok100metrów dalej) przed warsztatem stoją motorki, sprzęt, ale nie ma nikogo z obsługi. Zdesperowani dopadliśmy sąsiadów, - „mechanik poszedł do domu już o 15tej”. Wracamy do BMW i Hondy, ale tam w międzyczasie zamknęli sklep. Jednak pracownicy kręcili się jeszcze w środku i po paru minutach wyszedł do nas najmłodszy pracownik. Wyjaśniamy kolejny raz jaką Strom ma przypadłość. Chłopak sprawia wrażenie jakby chciał pomóc, ale już zamknięte, nie ma części, mogą je sprowadzić ale to potrwa kilka dni itd. Mimo to podszedł do motka, pomacał, postukał, sprawdził to samo co my, wnioski chyba podobne. Pod ścianą wypatrzyliśmy Suzuki, Endriu twierdzi, ze ma te sam silnik i osprzęt co nasz strom. Chłopak znika w środku, wraca po dobrej chwili i nic z tego. Motor jest klienta, nic z niego nie wyjmą, nie wymienią, nawet do sprawdzenia. A poza tym przekaźnik może i ten sam, ale na pewno inna kostka. Chwilowo mamy dosyć serwisów, następny w Mo i Ranie odpuszczamy. Skoro dajemy radę odpalać motka i jeździ on normalnie, to jedziemy dalej, tzn. powolutku i ostrożnie potoczymy się na Sztokholm i do promu. Z Bodo jedziemy drogą nr 80 w kierunku Fauske. Ale po 20km odbijamy na południe na drogę nr 17. Naszym celem jest Saltstraumen. Mała osada nad cieśniną łączącą fiord Skjerstadfjorden z Atlantykiem. Fiord dosyć spory, a cieśnina wąziutka. Przy każdym przypływie i odpływie przetaczają się przez nią ogromne ilości wody. Powstają przy tym bardzo silne wiry morskie, które można obserwować z mostu. Przed mostem po prawej stronie mieści się chyba jedyne na świecie muzeum i ośrodek badania wirów morskich. W pobliżu wirów znaleźliśmy nocleg (400koron za pokój lub mniejszy pokój ewentualnie barak) Wzieliśmy duży pokój. cieśnina i most z którego można obserwować wiry, na brzegu wędkarze. Zwróćcie uwagę na kwietnik pośrodku zdjęcia Poszliśmy pomoczyć kije w wirach. Jak tylko doszliśmy, to jeden z wędkarzy złapał rybę sei (czarniak) ok. 0,5kg. Pomyślałem: szczęściarz”. Tak wyglądała późniejsza telefoniczna relacja Endriu, który do tej pory nigdy nie łapał ryb, do rodziny: „Poszliśmy nad wiry, a tam na skałach nad brzegiem od zaj….. wędkarzy. Jacyś sami pop…. profesjonaliści, mają specjalne kamizelki, sprzęt z kosmosu, jakieś skrzyneczki, stołeczki, cholera wie jakie pierdołeczki, ……., maja założone rękawiczki do łapania ryb. I rzucają i rzucają. I nic. Na moście i skałach od cholery kibiców, obserwują jak profesjonaliści „łapią” ryby. I przychodzimy my, w trampkach, polarkach i dwiema blachami w ręku (twister i lekki pilker/50g). Jasiek zmontował wędki, na swoją złożył jakiś dziwny kołowrotek (multiplikator) - bo się będzie uczył nim łapać i włożył „robaka” do wody, żeby zobaczyć jak pływa. Potem rzucił go na 5 metrów. Pokręcił głową, odszedł na bok coś poprawił przy „kołowrotku” i rzucił już na poważnie, ale blisko. I złapał KROKODYLA!!!!!!!!!!! Takiego duuuuuuuuuuuuuuuużżżżżego że jak go wyciągaliśmy to podbierak się złamał, a jak chcieliśmy go zważyć, to w wadze (do 6kg) sprężyna się zerwała, a jeszcze nie do końca na niej wisiał. A ci ludzie to nam brawo bili. Potem pieprznął wędką, bo się na narzucał, i powiedział, że to już koniec łapania na dzisiaj, bo nie zjemy więcej”. Mimo wszystko, koledzy przekonali mnie, że oni też by chętnie coś złapali tym razem na jutrzejszą kolacje. Porzucali jeszcze przez pół godziny i złapali każdy po dwie sei (czarniak), tak między 0,5 a 1kg. W międzyczasie jedna z ryb uciekła pod kamienie i wyczepiła się powodując zaczep. To na nim złamaliśmy wędkę, ale przypon z blachą i tak wyczepiliśmy. Zakończyliśmy łapanie, zwineliśmy wędki i poszliśmy oporządzać rybki. "krokodyl" w eskorcie sei Profesjonaliści, którzy nic nie złapali odetchnęli z ulgą i rzucili się łapać z „naszej” skały. Jak widzieliśmy -bez rezultatu. Ale wiadomo początkujący amatorzy, a zwłaszcza głupi, zawsze mają szczęście. Co tu dużo pisać, krokodyl, który okazał się być dużym dorszem, po przyrządzeniu przez Przema był pyszny (proces przyrządzania trwał wieczność, tzn. około 1 godziny). Na kręgosłupie ugotowaliśmy zupę rybną na śniadanie, a sei schłodziliśmy na następny dzień. nowy wzorzec miary 1 DANSKA (litrowa) cdn
  24. 1 point
    Na następny dzień (to już poniedziałek) zaplanowaliśmy objazdówkę po wyspach, miało być pięknie. Od rana na zmianę siąpił, padał, lał deszcz z chwilowymi przejaśnieniami. Uznaliśmy, że w innym miejscu będzie lepsza pogoda. Jedziemy. Niestety. V-Strom odmówił współpracy, nie kręci rozrusznik. Nasza szybka „uliczna diagnoza” – alarm rozładował akumulator. Wypychamy motka na drogę i odpalamy na pych. Droga do tej pory luźna nagle zaroiła się od samochodów, a my zasapani pchamy i blokujemy ruch. Asfalt mokry, my w ciuchach motocyklowych, ale było lekko z górki i już po kilkuset metrach ODPALIŁ. Wróciliśmy do swoich maszyn, wyjeżdżamy na drogę. ZGASŁ. Tym razem poszło nam sprawniej. Kierujemy się do A. Przejeżdżamy tunelem pod cieśniną. Po drodze widoki, widoki, widoki, pogoda zmienna, co tunel i wyspa to zmiana pogody. Zatrzymujemy się rzadko. Szczególnie warte polecenia: około 4km przed m. Ramberg po prawej stronie drogi niewielki biały kościółek, wybudowany całkowicie z drewna wyrzuconego na brzeg przez morze, kilometr za nim bardzo malowniczo położony kemping. Następnie pomiędzy m. Hamnoya a Reine położony w rozległej uroczej zatoce „najładniejszy port świata”. Przed wąskim mostem (ruch kierowany światłami) po prawej stronie sklep z miejscowymi specjałami, w którym pracuje przemiła Polka (pochodząca z Białegostoku, od 5 lat mieszaka na Lofotach). W sklepie można obejrzeć/zakupić prawie wszystkie miejscowe specjały, ale również zdegustować np. wieloryba, halibuta czy łososia. Obok sklepu ”witryna” z zasuszonymi rybami, i okno do wielkiego pojemnika służącego za akwarium ( ryby głownie łososiowate). Naprawdę warto się tu na chwilę zatrzymać. na fotkach powyżej i poniżej zaplecze sklepu Ta okolica to prawdziwe zagłębie sztokfiszy. Jest tu bardzo dużo "suszarni". Co ciekawe rybie łby suszone są oddzielnie. Tuż przed końcem miejscowości a przed wjazdem do tunelu - dwa punkty widokowe na port i zatokę. Przy drugim z nich jest zjazd do centrum m. Reine. Za tunelem m. Moskenes skąd wypływają/przypływają promy do/z Bodo. Miejscowość A jest niewielka, duży parking i stosowany sklep z pamiątkami jest na końcu drogi za krótkim tunelem. To jest już koniec drogi, dalej nie da się już jechać. W samym A muzeum rybołówstwa, część eksponatów na zewnątrz. Wracając do V-stroma, okazało się że to jednak nie alarm i akumulator są przyczyną awarii. Jeśli była krótka przerwa na fotki, to go nie gasiliśmy, jak dłuższa, to później pchaliśmy. Widoki piękne, a każdy z nas jechał i w myślach diagnozował awarię. Na każdej przerwie Właściciel wykonywał telefony, my wszyscy gorączkowe narady, rozważania, próby ustalenia przyczyny usterki i jej naprawy (oczywiście główny worek z narzędziami przezornie zostawiliśmy w bazie). Wszystko bez powodzenia. Pierwszy telefon oczywiście do warszawskiego serwisu suzuki, które przygotowywało moto do wyjazdu. Rada serwisu: „proszę znaleźć najbliższy autoryzowany serwis suzuki i od….. się pan panie”. Powoli wracamy do bazy. Nasze nastroje, tak jak i pogoda – kiepskie. Odpuszczamy zaplanowane zjazdy w boczne drogi. Jedziemy do zlokalizowanego przez Internet (dzięki rodzinie w Polsce) serwisu suzuki, które okazuje się serwisem toyoty. Już zamknięte, ale pracownik jeszcze był, wykazał zainteresowanie, podszedł, pomacał. Ale cóż on mechanik samochodowy. W mieście jest serwis suzuki, ale też samochodowy. Serwisów moto na wyspach nie ma. Na pewno jest w Narwiku i w Bodo. Jedziemy jeszcze na punkt widokowy (przełęcz pomiędzy m. Ramswika – m. Senneswika) i do bazy na naradę. Tam w zakresie posiadanej wiedzy, umiejętności i narzędzi „badamy” stroma. Do rozrusznika nie dochodzi prąd, akumulator sprawny, pozostała elektryka sprawna, włącznik rozebrany oczyszczony przesmarowany. Podczas próby rozruchu siada napięcie w instalacji. Najbardziej podejrzany jest przekaźnik (stycznik, lub jak go tam zwą). Przy pomocy łyżki do opon „na krótko” zwieramy instalację i …………..JEST. ODPALA. Od tej pory łyżka do wymiany opon będzie "głównym kluczem" do odpalania stroma. Zmęczeni dniem, zmotywowani sukcesem idziemy to uczcić. Koniec dnia. cdn
  25. 1 point
    Jackx i przemekdab.., z tego co wiem.. są zadowoleni :D


×