Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 20.04.2014 in all areas

  1. 6 points
    Odcinek 11, czyli wszystkie przygody kiedyś mają swój koniec Poranne śniadanie dobitnie świadczy o końcówce wyjazdu. Ostatnia torebka herbaty, końcówka masła, itp, itd… Na pocieszenie tuż przed odjazdem przez kemping przebiega stado guźców.Możemy w końcu porządnie się im przyjrzeć ;) Jesteśmy już całkiem blisko Windhoek, więc zupełnie nam się nie śpieszy. Z naszych planów została już tylko ostatnia rzecz: tropy dinozaurów. Fajna rzecz, ale na totalnym odludziu. W sumie - to nawet lepiej, mamy w końcu cały dzień na szwędanie się. Zbaczamy więc kolejny raz na drogi kategorii D. Są w nieco gorszym stanie, ponieważ właśnie zaczęła się pora deszczowa, a to dość konkretnie wpływa na stan dróg ;) Przejeżdżamy przez park Okonjima, gdzie podobno żyją stada słoni. Ale niestety, kolejny raz, słonie nie bardzo mają ochotę się nam pokazać. Na pocieszenie widzimy ślady słoni oraz kupy słoni… Po kilku godzinach dojeżdżamy do znaku “Dinosaur footprints” i zjeżdżamy na prywatną farmę. Właściciel, nieco zdziwiony naszym przyjazdem, robi nam króciutki wykład, zaleca wizytę w Muzeum Geologicznym w Windhoek i kasuje za wstęp. Do tropów trzeba się przespacerować koło 1 km by na piaskowcowym płaskowyżu zobaczyć to: Według paleontologów są to ślady Ceratosaura o wielkości ok. 3 m. Jakieś 180 mln lat temu jakiś osobnik przespacerował się po mokrym piasku, a następnie jego ślady zostały zasypane drobniejszym materiałem i z całością piasku zamieniły się przez kolejne miliony lat w piaskowiec. A tu dokładniej: Ślad Ceratosaura jest po lewej ;) Wracając do Hiluxa, Jagna znajduje na ziemi dwa długie na 30 cm kolce jeżozwierza i jednym uszczęśliwia Andrzeja. Podobno idealnie nadają się na spławiki ;) Postanawiamy przenocować w okolicy miasta Okahandia i ostatni dzień pozwiedzać stolicę. Tuż przed miastem łapie nas pierwszy w Namibii deszcz - przedtem widzieliśmy tylko jego ślady. To się nazywa mieć szczęście - pora deszczowa zaczyna się dokładnie z naszym odjazdem ;) Leje niesamowicie, więc postanawiamy na tę ostatnią noc wynająć domek, bo jakoś nie mieliśmy okazji sprawdzić szczelności naszych namiotów, a poza tym musimy się jakoś spakować. Domek okazuje się niewiele droższy od kempingu, więc nie ma nad czym się zastanawiać. Recepcjonistka zabija nas pytaniem: “a czy państwo jesteście małżeństwem? bo jeśli nie, to nasze prawo zabrania spania w jednym pokoju.” I w ten sposób kolejny raz zostałam czyjąś żoną ;) (pierwszy raz był w Albanii, gdzie zostałam żoną Bliźniaka ;) ) dobrze, że nie wymagają okazania aktu ślubu ;) Jesteśmy blisko miasta, łapiemy w końcu radio (wszystkie nasze CD znamy już na pamięć ;) ). Po wysłuchaniu pewnej reklamy społecznej w Hiluxie zapada cisza na dłużej. Brzmiała ona mniej więcej tak, jak u nas reklamy kleju do protez: “Mam na imię Josef i mam 50 lat. Od lat choruję, ale moja córka powiedziała mi ostatnio o leku xxx i poszedłem do lekarza, który mi go przepisał. Lek xxx przedłuża życie i jest bezpłatny. Pamiętaj - możesz przedłużyć swoje życie i dłużej cieszyć się swoimi bliskimi. Z HIV da się żyć!” Dla nas to jakaś abstrakcja - tu codzienność. Prawie 20% Namibijczyków jest nosicielami HIV… Wieczór spędzamy przy pakowaniu oraz komarach. Pierwszych w Namibii! Przynajmniej raz przydał się superśrodek na komary zakupiony za ciężkie pieniądze ;) Następny dzień to już tylko dojazd asfaltem do wypożyczalni w Windhoek. Robimy przegląd Hiluxa, zdzieramy naklejki: Do zmycia resztek kleju bardzo przydaje się jagnięcy zmywacz do paznokci ;) Mamy pewne obawy co do kaucji za Hiluxa. Tuż nad progami, które (idiotycznie zupełnie) nie są niczym zabezpieczone, jest chyba milion śladów po uderzeniu żwiru, do gołej blachy. Ale jak mieliśmy temu zapobiec?? Przecież w tym kraju są prawie wyłącznie drogi szutrowe i żwir skacze aż miło. I jakim cudem auto o przebiegu 100 000 nie miało takich śladów dotychczas? Czyżby po każdym wypożyczeniu brali spray z białą farbą i malowali?? Jeszcze przed oddaniem auta zajeżdżamy pod Ministerstwo Górnictwa, gdzie mieści się Namibijski Instytut Geologiczny z piękną kolekcją minerałów, skamieniałości i meteorytów. Wstęp bezpłatny. Instytut wygląda tak, że nasz polski może schować się ze wstydu ;) Panie w wypożyczalni oglądają Hiluxa ze wszystkich stron ale nic nie mówią. Czyli chyba teoria o farbie w spayu jest prawdziwa ;) Zostawiamy bagaże i idziemy w miasto. Windhoek jest duże, czyste i wcale nie afrykańskie: Najważniejszy zabytek: protestancki kościółek: Nie wiadomo dlaczego część ulic to Street, a część Strasse ;) Czas wracać do wypożyczalni, odwożą nas na lotnisko, samolot startuje punktualnie, punktualnie również ląduje we Frankfurcie (w końcu piloci niemieccy ;) ). Chłopaki po dwóch tygodniach jazdy lewostronnej jakoś nie bardzo chcą zasiąść za kierownicą, więc Jagna siada za sterami. I po 600 km jesteśmy w domu. Nikt nie zachorował na malarię. Nikt nie dostał rozwolnienia. Nie złapaliśmy żadnej gumy. Ani razu się nie zgubiliśmy. Mimo usilnych starań nikt się z nikim nie pokłócił. Czyli: było nudno i nic się nie działo ;) Dziękujemy za uwagę! Jagna, Raf & Andrzej
  2. 3 points
    A bylo podlaczyc przez przekaznik i podac prad do wzbudzenia ze swiatla a glowne zasilanie z aku przez bezpiecznik i nie bylo by tematu :)
  3. 2 points
    Sorek - to nie ludzie, a wilki - każdemu wbijają szpilki ;) Nie przejmuj się dopóki piszesz z sensem, a tutaj wszystko jest jak należy, nawet jestem z Ciebie dumny :)
  4. 2 points
    Gdy byś czytał "ze zrozumieniem", w skupieniu, to dużo ważnych rzeczy byś mógł się dowiedzieć z tego forum. ;-)
  5. 2 points
    Odcinek 11, czyli od odrobiny luksusu jeszcze nikt nie umarł Das Esel. Tego niemieckiego słówka nie zapomnę nigdy. Odmienianego przez wszystkie cztery niemieckie przypadki oraz po przetłumaczeniu przez siedem polskich. - Jagna, zapłaciłaś już Germańcowi za ten kemping? - Jeszcze nie… - Bo ja myślę, że to on powinien nam zapłacić, że tu śpimy… - Przecież nie śpimy, tylko słuchamy jak się osły pie…, znaczy kopulują ... Zagroda z kilkoma osłami była tu za płotem kempingu. I mniej więcej od połowy noc na przemian wysłuchiwaliśmy odgłosów biegania, ryczenia oraz przedłużania oślego gatunku. A z nami para Szwajcarów rozbitych obok. Rano Szwajcarka z podkrążonymi oczami stwierdza: “Takiej nocy to jeszcze w Namibii nie przeżyłam”. Rano właściciel stwierdza: “ojej, no może faktycznie troszkę było je słychać“ ;) Pytamy się go, jak wygląda podrzędna dość droga, którą chcemy jechać dalej, bo w przewodniku ostrzegają, że po opadach bywa trudno przejezdna, a padało. Niemiec oburzony stwierdza: “To nie jest żadna Botswana czy inna Afyka, tu jest kolonia niemiecka ,tu się OD RAZU drogi naprawia.” Hm. Bez komentarza… Jesteśmy uparci i nie słuchamy niedobrego Niemca, tylko wybieramy nieco główniejszą drogę. Czyli kategorii C zamiast D ;) Krajobraz jest zupełnie inny, niż przez ostatnie 2 tygodnie. Płasko, zielono, rolniczo, dużo domów, ludzi, zwierząt. Nie ma wielkich farm, są skromne domy, a bydło lata luzem. I coś co jest cudowne - każdy mijany człowiek jest wesoły, uśmiechnięty i macha do nas ;) Niektóre odcinki są dość dziurawe po deszczu, sporo jest też kolein. Coś różnie to bywa z naprawianiem dróg w tej “kolonii niemieckiej” ;) Jak już wjechaliśmy na porządny kawałek, to zaczęliśmy lawirować między śpiącymi krowami, opalającymi się kozami oraz produktami ich przemiany materii. Nazwaliśmy to “gówniana droga” Całe podwozie, nadkola oraz progi Hiluxa po kilku kilometrach pokryte były szczelnie śmierdzącą warstwą… Fajna nazwa miejscowości ;) W końcu zjeżdżamy z C47 na D2512, którą polecał Niemiec. Zdecydowanie mieliśmy rację. Owszem, są odcinki już wyrównane po ulewie: Ale były to tylko miłe i krótkie przerwy ;) Dojeżdżamy do dzisiejszego celu: Gór Waterberg, które zupełnie nie pasują do otaczającej je równiny: Skusił nas opis w przewodniku i mamy ochotę (no przynajmniej w ⅔) rozprostować w końcu nogi. Zajeżdżamy do pustego zupełnie centrum informacyjnego parku, pytamy o ścieżki trekkingowe i czy można o tej porze roku (czyli przy +38 stopniach) chodzić po górach i nie przypłacić tego odwodnieniem czy zawałem. Pani poleca dwie kilkugodzinne ścieżki, płacimy za wstęp do parku i kemping. Andrzej ma tylko jedno pytanie: czy jest obiecany w przewodniku basen? Ośrodek jest wręcz luksusowy, wszędzie trawniczki, przycięte równiutko żywopłoty, a sam basen… Andrzej wpakowuje się na leżak i stwierdza: “to wy sobie idźcie w te góry. I nie musicie się za bardzo śpieszyć z powrotem” Wszyscy są zatem szczęśliwi ;) Ubieramy więc wysokie buty (węże!), bierzemy wodę i suniemy do góry. Ostro do góry. Gdzieś po pięciu minutach spaceru w pełnym słońcu mam spore wątpliwości, czy trekking w tej temperaturze jest mądry. Ale na szczęście szlak pięknie oznaczony rysunkiem białej stopy skręca w bok, między drzewa, czyli w cień. A w cieniu jest całkiem znośnie ;) Choć twarzyczki nabrały rumieńców: Ścieżka biegnie głównie po blokach skalnych i bardzo się cieszę, że mam coś stabilniejszego na nogach niż sandały ;) Po jakiejś godzinie marszu jesteśmy u podnóża szczytu: Na tej czerwonej piaskowcowej ścianie skrobiemy pamiątkowy napis, podziwiamy panoramę i zaczynamy schodzić w dół ;) Andrzej smaży się na słońcu oraz tapla w basenie jak z folderu i ani trochę nie ma dość. Co zrobić, musimy dołączyć ;) Oj, tego było nam trzeba. Podróżowanie podróżowaniem, droga, namiot i tak dalej , ale czasem fajnie jest poleniuchować na leżaczku ;) Nigdzie się nam nie śpieszy, spędzamy na basenie resztę popołudnia, na całym ośrodku oprócz nas i małp buszujących po drzewach nie ma żywej duszy. I żeby już tak całkiem burżujsko zakończyć ten dzień, wieczór spędzamy w restauracji jedząc steka z jakiejś antylopy i popijając zimnym Windhoek Lager ;) cdn.
  6. 2 points
    A tu proszę, po co się kamyczki z podróży przywozi: Kolejne do kolekcji ... to na zdjęciu to tylko Namibia ;)
  7. 2 points
    Odcinek 10, czyli miały być słonie !!!! Khowarib. Budzimy się nieco później, być może zawdzięczamy to wczorajszej żołądkowej czystej, która czekała u Jagny na Faziego, ale się nie doczekała. Odkupimy ;) Widoki poranne przepiękne: i znów ruszamy na szuter: Po drodze mamy awarię Andrzejowego Garmina, który po prostu przestał nawigować, wyciągamy zatem Garmina Rafowego. I razem z Calgonowym GoPro mamy już niezły kokpit ;) Dojeżdżamy z powrotem do Palmweg, gdzie mamy znów kontrolę weterynaryjną. Dokładną. Namibijczyk zaczyna od: “na pewno nie macie mięsa, bo i tak zajrzę do lodówki i będzie mandat?” I tak zarekwirowano nam jagnięcinę… A dokładniej, sami ją zadenunjonowaliśmy. I przekazaliśmy komisyjnie do szałasu Himba, który był nieopodal ;) Nasz cel to park Etosha, słynący z ogromnych ilości dzikich zwierząt i będący chyba największą atrakcją północnej Namibii. Krajobrazowo jest tak sobie, płaska jak patelnia równina. Za wstęp się płaci, a w obrębie parku jest kilka “państwowych” kempingów, na których tłoczą się biali ;) i oczywiście marudzą na komfort. No rzeczywiście, za czysto tam nie było, ale to w końcu Czarna Afryka! Płacimy za miejsce i jedziemy na “safari”. Zwierząt dużo, ale słoni ani śladu… Szakal: Guźce: (zawsze się do foty wypinały tyłkiem ;) ) to takie fajne świnki z kłami ;) Mniej więcej przy pięćdziesiątej zebrze robi się nudno ;) Wracamy na kemping, gdzie zainstalowały się w międzyczasie ze 3 wycieczki autokarowe (takie śmieszne autobusy terenowe mają), rozkładamy namioty i widzimy, że lufcik zamknięty. No i na pace mamy grubą warstwę pyłu na wszystkim… Chłopaki biorą się za zmiotki, a ja w zamian proponuję jajecznicę ;) wieczór spędzamy wśród odgłosów autobusowych imprez (ale szybko coś kończą) oraz mango, do którego zlatują się tabuny ciem i podżerają ;) a oswojone szakale włażą pod stół i wylizują patelnię po jajecznicy... Wszędzie piszą, że zwierzęta w Etoshy najlepiej obserwować bladym świtem, więc wycieczki budzą nas jeszcze po ciemku, pewnie przed piątą. Oj nie. Nawet słonie nie namówią Jagny na wstanie o takiej bandyckiej porze! Wyruszamy zatem o normalnej dla Jagien porze, koło 10 ;) i znów widzimy tabuny zebr, antylop, żyraf, ale słoni…. No nie ma słoni i już…. Przejeżdżamy wzdłuż cały park nie widząc słoni i kierujemy się na Tsumeb. Droga B1 - asfalt! Aż dziwnie się jedzie… Przed Tsumeb zjeżdżamy do jeziora Oshikoto. To jezioro to cenot - czyli jaskinia krasowa, w której zapadł się strop. I powstało okrąglutkie jeziorko: W czasie I wojny światowej było to miejsce bitwy niemiecko-miejscowej. I podobno na dnie jeziorka znajduje się : 8 Feldkanonen, 2 Maschinekanonen, 2 Revolverkanonen, 7 Gebirgekanonen. i jakieś dziwne urządzenia: A nad jeziorem taka tabliczka: ech my wszyscy malutcy przy nim jesteśmy… sam, 5 lat przez Afrykę rowerem… Zajeżdżamy do Tsumeb, które jest dawnym miastem górniczym (głównie miedzi). Kopalni już nie ma, miasto czyste i zadbane… po górnictwie zostało muzeum: W całym Tsumeb nie możemy znaleźć czynnej knajpy, lądujemy w czymś KFC-podobnym, aż wstyd… Między Tsumeb a Grootfontein nie można pominąć tego: To największy na świecie meteoryt w jednym kawałku: Hoba. A przy okazji jest największym znanym kawałkiem żelaza rodzimego (60 t) znajdującym się na powierzchni naszej planety. Jest ciągle tam, gdzie go odkopano (podczas orki), na prywatnej farmie. O dziwo, nie ma krateru. Na wieczór lądujemy na małym prywatnym kempingu pod Grootfontain, prowadzonym przez “uroczego” Niemca, który wita nas tekstem: “o, Polacy, a samochodu mi nie ukradniecie?” . I bardzo jest zdziwiony faktem, że biedni Polacy mogą podróżować po Namibii. No cóż, chyba dość dawno był ostatnio w Europie i nie zauważył pewnych zmian… Dowiadujemy się za to, że mamy olimpijskie złoto ;) Po dość długiej i zawiłej rozmowie z Niemcem przechodzimy do konkretów, czyli ceny noclegu. Nie bardzo mi się podoba jego opinia o Polakach, więc postanawiam to wykorzystać i pytam, ile wynosi cena “für arme Polen” , czyli dla biednych Polaków. I płacimy 50 N$ zamiast zwyczajowych 100 - 150 ;) I do tego mamy drewno na grilla. Tym razem na kolację tradycyjna potrawa namibijska, czyli wurszt: cdn…
  8. 2 points
    Odcinek 9, czyli offroadu starczy nam na jakiś czas Rano budzą nas miliony ptaków śpiewających gdzieś w gałęziach ponad naszymi namiotami, ale nawet Raf na to nie marudzi ;) Musimy się wydostać z Purros z powrotem do cywilizacji. Miny mamy trochę niepewne, bo wczorajszy odcinek to było ćwierć drogi D3707, a zajęło nam pół dnia. Dziś do pokonania mamy resztę. Chcemy dojechać do miasta Opuwo (prawdziwe miasto, takie ze sklepami!) a po drodze mapa pokazuje jedną kropę o nazwie “Orupembe”. No nic, ruszamy. Droga okazuje się dużo bardziej cywilizowana, niż poprzedni odcinek, trafia się nawet szeroki, prosty szuter: Większość drogi wygląda tak: trochę trzęsie, ale problemów brak. Orupembe okazuje się składać z trzech chałup, więc jedziemy dalej i zatrzymujemy na środku wyschniętego koryta rzecznego na lunch: i jedziemy dalej: w południe cień wygląda tak: Po jakiś 250 km zjeżdżamy z gór i krajobraz zmienia się całkowicie. Jest płasko, zielono i rolniczo. I do tego ludzie dookoła! A tu kopiec termitów: W końcu jesteśmy w Opuwo, pierwszym mieście, które wygląda jakby leżało w Afryce,a nie w Niemczech ;) Jest hałaśliwie, ciasno, gorąco… Są panie Herero: Ich stroje nawiązują do sukien żon pastorów, a czapki do krowich rogów. Nie wiem, jakim cudem wytrzymują one w tym upale… Panie Himba chyba lepiej są przystosowane do upałów: Znajdujemy stację benzynową, SPAR i piekarnię, możemy więc uciekać znów w dzikie ;) Jesteśmy w najbradziej północnym punkcie naszej rajzy, stąd do Angoli tylko 100 km... Robimy więc odwrót na południe i jedziemy elegancką szutrówką. Ale po drodze “malutka” przełęcz. Właśnie ją nieco przerabiają i znacznie obniżają, ale i tak jest imponująca. Przełęcz Joubert, podjazd o nachyleniu dochodzącym do 1: 4,5, czyli 22%. Polecamy ;) Oczywiście cały czas latają po drodze jakieś zwierzątka, na szczęście najczęściej małe antylopy: robi się późno, zaczynamy rozglądać się za campingiem. W jednym z folderów mamy spis campingów “gminnych” i widzimy, że w pobliżu coś jest. Zajeżdzamy za znakami do luksusowych lodge (coś koło 300 PLN za dzień …), ale recepcjonista z uśmiechem propnuje camping za jakieś 30 PLN i jeszcze mówi, że możemy sobie przyjść na basen i skorzystać z europejskich gniazdek. No jak tu odmówić ? Khowarib Campsite to chyba najładniej położony camping na jakim byliśmy. Nad rzeką, dookoła góry, piękny zachód słońca. Fajnie się tak spędza Walentynki ;) cdn.
  9. 1 point
    No dobra, piszesz co włączasz, a mnie jeszcze interesuje Twoja subiektywna opinia co do poprawy widoczności i czy bardzo rażą innych te światła.
  10. 1 point
    :lol: .... aaa.... dobrze, żeś mi to wytłumaczył - nie wiedziałem :lol: :beer:
  11. 1 point
    Roznica bedzie jesli na warsztat wezmiesz przelacznik hermetyczny i zwykly, malopradowy i taki lepszy. Generalnie bezpiecznik sprawe zalatwi ale ja zawsze lubie miec na wyrost.
  12. 1 point
  13. 1 point
    jakby sie dobrze przyjrzec, to w 24 sek. widać dwie, dziwnie znajome twarze ;-)
  14. 1 point
    a co powiesz o motocyklu? :roll: :-D


×