Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 09.06.2014 in all areas

  1. 7 points
  2. 3 points
  3. 3 points
    To wygląda na przetarg prawie. Oferty mają być w zamkniętych kopertach?
  4. 3 points
    do zamknięcia :-( jednocześnie przygarnąłem to co się "walało" po garażu
  5. 2 points
  6. 2 points
    Dla Ciebie Rasta: Usunąłem wtyczkę przy regulatorze. Polutowałem kable. Przewody zrobiły się letnie - czyli wszystko wróciło do normy. Choć dalej nie wiadomo którą wtyczkę i o jakie kable chodzi to oczy nie powinny Ci krwawić ;)
  7. 2 points
  8. 2 points
    taa, szukają tych kretynów, mam nadzieję że znajdą i dopierdolą im konkretne mandaty :twisted:
  9. 2 points
    A tu taki oto idiota z kolegami idiotami....
  10. 2 points
  11. 1 point
    *) blond - to nie kolor włosów, to stan umysłu! :) Maroko. Myślałam, że kiedyś, może, jakoś... Nadszedł kryzys egzystencjalny... Jedna ciężka, bezsenna noc zmieniła wszystko. Dzięki Wilczycy dowiedziałam się o wycieczce. Dzięki AdzeWu, która kopnęła mnie w odpowiednim czasie w odpowiednie miejsce, zabukowałam bilet na samolot. Już nie było odwrotu... Pozostały wątpliwości: - czy w mojej sytuacji powinnam? - czy mogę? - czy ja, wilk samotnik, dogadam się z uczestnikami? - jak wytrzymam tyle czasu w takim tłumie [6 osób!] - jak sobie poradzę jako blondynka wśród starych wyg? - jak sobie poradze jako kobieta na DRce wśród facetów na lekkich moto? - jak sobie poradzę na moim moto, na którym przejechałam 20km [sic!]? - jak sobie poradzę w terenie, przecież ja nie umiem jeździć? - czy jako zjadacz minimalnej ilości mięsa nie umrę tam z głodu? - czy zdążę ogarnąć DRkę? Przecież jej silnik cieknie! - czy wytrzymam z jedną osobą 3 dni w zamknięciu? a jeśli będzie dużo gadał? Czy stopery okażą się skuteczne? A jeśli będzie słuchał debilnej muzyki? A jeśli będzie palił w aucie? - czy będzie zimno, czy gorąco? - czy będa komary? - Nifuroksazyd 100, czy 200? - jaką sukienkę? No i najważniejsza wątpliwość: jakie opony do Afryki? Wybór był między starymi kostkami, a nowymi Scoutami. Wydawało mi się, że Motozy przeciez nie są takie złe. Aż zrobiłam zdjęcie... Wyglądały jakby gorzej, niż w rzeczywstości ;) Kupiłam Savy, wymieniłam, nakręciłam jeszcze 100km. Poklepałam ją w zadek. I DRka odjechała na zachód... A po 4 dniach podążyłam za nią....
  12. 1 point
    Czy zostanę wyklęty czy przyjęty ale co tam: Zakupiłem moto o którym marzyłem (bmw miało być alternatywą bo w Polsce znaleźć dobry egzemplarz to cud) Kawasaki KLR650C. Wiem wiem opinie są skrajnie różne na temat tego modelu ale ja go już uwielbiam :-P
  13. 1 point
    No juz dawno mialem napisac ze to straszne gowno i ciagle sie tylko psuje... i tylko glupi by to bral ;p
  14. 1 point
    To ładnie, widzę, że Pegaso wczoraj miały "swój dzień";) Dobrze, że w obu przypadkach tak się to skończyło.
  15. 1 point
    Dokładnie. Wiadomo, że robi się to przeważnie honorowo itp, ale jak np US przyśle Ci 300zł mniej zwrotu to też przejdziesz nad tym do porządku dziennego? Jeżeli Państwo straszy mnie czasami komornikiem za błąd w rachunku wynoszącym 1-4gr to nie widzę powodu by nie upominać się o swoje :)
  16. 1 point
    Chciałem szybciej, ale miałem brudne ręce. ;-)
  17. 1 point
    W tytule jest gwiazdka, a w pierwszym zdaniu relacji jest wyjaśnienie gwiazdki, czyli: :D
  18. 1 point
    Nie ma się co spinać, nie komentowałem tatoo, tylko nie mogłem się powstrzymać ze skomentowaniem wpisu Jarka... O tak z tymi jajami... Nie chciałem Cię urazić... To był ot taki żarcik :)
  19. 1 point
    :) Fajne, nawet w regulaminie znalazłam w jednym miejscu zapis o zawodniczkach :) JacekJ wystarczy 4 zmotywowanych i możecie startować w kategorii team - jeżeli nie zniechęci Was fakt, że w tej konkurencji oprócz własnego ciężaru do dźwigania dochodzi jeszcze 20 kg atrapa moździerza :) Dobrze, że 1 na 4 :) Chociaż startując w innych kategoriach również łatwo nie jest. Trasę należy pokonać z balastem - albo wodą albo atrapą broni. Ja odpadam, ze względu że "Osoby posiadające lęk do wody, przestrzeni, ciemności, ognia oraz zamkniętych pomieszczeń nie powinny brać udziału w biegu.". Jak dla mnie na tej liście brakuje jeszcze tylko pająków, pajęczyn i skorków :) ... i oczywiście wysokości. A na koniec znalazłam ciekawy zapis, aby wszyscy byli zadowoleni z ogłoszonych wyników: "Zawodnik ma prawo wniesienia skargi do komisji sędziowskiej po wpłacie kaucji w wysokości 250 zł. W przypadku skargi odrzuconej kaucja nie podlega zwrotowi ..." Ale jak się ktoś zdecyduje to będę trzymać za niego kciuki :)
  20. 1 point
    Ciąg dalszy.... 01.02.2014 – dzień pięćdziesiąty czwarty Wyruszyliśmy rano z Claromeco, z gościnnego domu Laury i jej męża Waltera. Chcieliśmy zgodnie z planem wyjechać o 8.30 i prawie nam się to udało. Chociaż noc była krótka, bo dosyć długo siedzieliśmy przy asado z gośćmi. Niestety już po 30 km staliśmy w polu naprawiając po raz kolejny nasz motocykl. Jak się okazało założony zapobiegliwie dodatkowy filtr paliwa, blokował jego przepływ i silnik nie chciał pracować. Całe szczęście, ze to tylko taka awaria, a nic bardziej poważnego. Jak widać temu modelowi motocykla w zupełności wystarcza mały filtr fabryczny na wejściu do gaźnika. Wystarczyło wyjąć ten założony dodatkowy i wszystko wróciło do normy. Ruszyliśmy do Bahia Blanca. Do przejechania dzisiaj jak się okaże później mieliśmy rekordowe 450 km. Był to najdłuższy jak do tej pory przejazd, odkąd ruszyliśmy z Montevideo. Droga ciągnie się po horyzont bez zakrętu. Pofałdowanie terenu jest niewielkie, a po obu stronach nie ma nic oprócz Pampy… :shock: Na noc zostajemy na kempingu w Rio Colorado. 02.02.2014 – 06.02.2014 Kolejnych kilka dni jedziemy wciąż na południe ruta 3. Podczas każdego postoju w kolejce po paliwo zagadują nas miejscowi mieszkańcy, ciekawi motocykli i nas. ;-) Po drodze zatrzymujemy się przy kapliczce, a w zasadzie przy dwóch sąsiadujących ze sobą miejscach, przy których Argentyńczycy oddają cześć (tak chyba można to ująć). Pierwsze miejsce to kapliczka Gaucho Gila. Antonio Mamerto Gil Núñez, lepiej znany jako "Gauchito Gil 'jest czczony jako mistyczny symbol odwagi w Argentynie. Jego historia zaczyna się w XIX wieku kiedy w rejonie Argentyny i Paragwaju toczyły się walki o wpływy różnych sił politycznych. Gaucho Gil wdał się w romans z wdową Estrella Díaz de Miraflores w mieście Pay Ubre, nie w smak było to jednak komisarzowi policji, który chciał się go pozbyć z miasta. Gaucho Gil uciekł więc do armii, gdzie wsławił się bohaterskimi czynami w walkach z grasującymi Paragwajczykami. Po powrocie do Pay Ubre Gaucho Gil stał się kimś w rodzaju naszego Janosika, który bogatym zabierał dawał biednym. W końcu został złapany, a kapitan policji, który był na niego cięty za ową wdowę, z którą romansował Gaucho Gil, brutalnie i niegodziwie (!) go powiesił, a uprzednio trochę poturbował. Gaucho Gil niejako rzucił na niego klątwę i powiedział, ze za ten niegodziwy postępek policjantowi zachoruje syn, ale wyzdrowieje, jeśli będzie się modlił za duszę Gaucho Gila. Po tych słowach wyzionął ducha. Jego przekleństwo się sprawdziło i od tego czasu wszędzie, szczególnie w Patagonii, Mendozie i Santa Fe, widoczne są czerwone kapliczki. Są to ubogie, ceglane, niskie na nie więcej niż pół metra budowle, ozdobione czerwonymi flagami, świecami i komentarzami. Rozpoznawalny jest też bardzo wizerunek kudłatego Gaucho z czerwonym poncho i czerwoną chustą. Dojeżdżamy do San Antonio Oeste i chcemy zanocować, ale jedyny camping jaki znaleźliśmy to drogie byleco. Robimy szybkie zakupy i przemieszczamy się w stronę Las Grutas, niewielkiej miejscowości troche dalej. Po kilku kilometrach od San Antonio Oeste znajdujemy camping Oasis. Szału nie ma, dużo ludzi, oddzielne boksy. Przejechaliśmy jakieś sto kilometrów, kiedy widoczne robią się dosyć wysokie wzniesienia po prawej. To niezwykłe, bo Patagonia w tym rejonie jest płaska jak lustro. Dojeżdżamy na camping do Puerto Madryn. Oczywiście znowu nie było prosto, choć wiatr wyraźnie dziś zelżał. Powtarzamy procedury. Rozbicie namiotu, rozłożenie materacy i śpiworów, ustawienie motocykli. W pewnym momencie zauważamy samochód dziwnie znajomy. Tak. Wzrok nas nie myli to Livia i Jens. Witamy się serdecznie. Jakaż ta Argentyna mała. Wieczorem gotujemy gulasz. Wcześniej kupione mięso wołowe, pomimo wszelkich podejrzeń w 30 minut gotuje się do miękkości. Cebulka, czosnek, papryka i pomidory dopełniają smaku. Dyskutujemy o trasie. Co dalej? Gdzie jedziemy? Czy jedziemy jutro? Postanawiamy jechać do Punta Tombo, by zobaczyć pingwiny. Do Punto Tombo prowadzi również droga szutrowa, przez kolejne 20 km jechaliśmy podziwiając widoki oceanu, który wyłaniał się za kolejnymi zakrętami, później widzieliśmy tutejsze lamy, czy gnu, czy jak one się tam nazywają. W Punto Tombo dużo turystów, zdecydowanie za dużo, jak dla nas, ale chcemy zobaczyć pingwiny jak wszyscy, więc płacimy za bilety wstępu i ruszamy do kolonii pingwinów. Pingwinów jest bardzo dużo, tworzą kolonię, na obszarze ponad 10 km2. To pingwiny Magellana. Pingwiny w tej kolonii są od września do kwietnia. Później migrują do Brazylii. Dorosły pingwin ma około 5 kg, żywi się rybami, kalmarami i innym morskimi owocami. Pingwiny faceci mają zwykle charakterystyczne biało czarne fraki. Pingwin żyje średnio 30 lat. Co ciekawe, większość swoich życiowych funkcji odbywa na lądzie – rodzi się, wykluwa, dorasta. W wodzie tyko łapie pożywienie i migruje do cieplejszych wód. Na noc zdecydowaliśmy się pojechać do Camarones. To niewielka miejscowość na wybrzeżu. Ruszyliśmy z Punta Tombo jak najkrótszą drogą. Wiedzieliśmy że częściowo droga będzie szutrowa, ale nie spodziewaliśmy się że na całej długości będzie na przemian piach, kamienie i zero asfaltu. Na całej długości trasy, jak okiem sięgnąć, jedna stancja. Dolewamy paliwo z zapasów. Dookoła widzimy mnóstwo zwierząt, przede wszystkim barany, strusie i guanako. Przez ponad 100 km nie spotkaliśmy żywego ducha, dopiero po jakiś 110 km zobaczyliśmy domostwo i przejeżdżający obok samochód. To był jedyny samochód jaki spotkaliśmy na tej trasie. Po 130 km dojechaliśmy wreszcie do Camarones. Camarones to mała mieścinka, znana z wielkiej ilości występujących tu w morzu krewetek, a także z krótkiej bytności w latach dziecinnych Juana Perona. Miasteczko ma trzy ulice, wszystkie są kamienisto - piaskowe. Wieje jak diabli, ale jest ciepło. Piękny widok na zatokę wynagradza wiele. Znaleźliśmy kamping, rozłożyliśmy namiot klnąc przy tym niemiłosiernie. Okazało się, że wszędzie (doświadczyliśmy też tego wcześniej) jest piach tak twardy, poprzetykany kamieniami, że nie można wbić śledzi, a jak się je wbija, to się wyginają. Cholerstwo. W końcu część linek przymocowaliśmy do kamieni, do drzewa i zakończyliśmy męczarnie z namiotem. Jeszcze tylko krótka, szybka kolacja i spać. Jutro plan zakłada dojechanie do Comodoro Rivadavia. 07.02.2014 – dzień sześćdziesiąty Plan planem, ale w nocy jakoś około 4 rano obudził nas silny wiatr.. Wiało tak silnie, że namiotem trzepało jak łapką na muchy w czasie polowania. Przez około 30 minut przytrzymywałem ścianę namiotu ręką w obawie, że się powyrywają śledzie z ziemi i namiot odfrunie z nami… Lekko wychyliłem się z namiotu spojrzeć czy motocykle jeszcze stoją, czy wiatr je przewrócił. Ale jak na razie wytrzymały napór żywiołu i ocalały. Wstaliśmy po 8.00 ale wiało dalej tak silnie, że musieliśmy się poubierać w ciuchy motocyklowe, bo membrany przeciwwiatrowe spisują się super. Słońce świeciło mocno. W bezwietrzny dzień byłoby spokojnie 27 stopni Celsjusza. I tyle pewnie było, gdyby nie wiatr. W recepcji dowiadujemy się, że około 15.00 wiatr bardzo osłabnie, że będzie spokojnie. Ale w nocy znowu zacznie i jutro do popołudnia znowu będzie wiać. Podobnie w niedzielę. Stwierdziliśmy, że miejscowych trzeba słuchać, zwłaszcza że pani na dowód swoich słów otworzyła strony z prognozami pogody w swoim kompie i pokazała nam wykresy. Decyzja zapadła w 5 minut. Spakowaliśmy się i o 13.30 wyjechaliśmy z Camarones. Jechaliśmy najpierw prawie 80 kilometrów do drogi krajowej nr 3 (Ruta 3). Przez ten czas minęliśmy 2 samochody (słownie: dwa). Posiłek na drodze, bo nie zdążyliśmy zjeść śniadania… Kiedy już dojechaliśmy na Rutę 3, wiatr jakby powoli ucichł, po jakiś 50 kilometrach zrobiło się prawie spokojnie, po kolejnych 40 kilometrach przecieraliśmy oczy ze zdziwienia, bo zobaczyliśmy pierwszą restaurację na trasie. Pierwszą i jedyną. W końcu dojechaliśmy do Comodoro Rivadavia. To ciekawe miasto. 1770 kilometrowy rurociąg transportuje stąd gaz do Buenos Aires. Do miasta wjeżdża się przez góry, które nieco osłaniają je od patagońskich równin, ale i tak wieje. Zasięgnęliśmy języka i pojechaliśmy do Rada Tilly, to taki mały kurort, wypoczynkowa mieścinka dla mieszkańców Comodoro. Znaleźliśmy normalny camping, rozbiliśmy namiot i dzisiaj pierwszy raz robiliśmy asado samodzielnie, na prawdziwej argentyńskiej parilli (grilu). Żyć nie umierać. Rada Tilly jest położone w takiej dolince, osłonięta górami z dwóch stron, przy samym morzu. Miasteczko jest niewielkie, ma piękny widok na zatokę, wiele knajpek i restauracyjek. Jutro wypoczywamy... :beer: CDN...
  21. 1 point
    Kurcze - to już ostatni dzień naszej marokańskiej przygody :( Przed nami dojazd do Marakeszu - jakieś 200km asfaltu, ale można zrobić offowy odcinek specjalny. Dla mnie oczywistym jest, że szkoda byłoby przepuścić ostatnią okazję, na to, aby zjechać z czarnego. No, ale reszta ma inne preferencje :) Chłopaki z DRzetek i 1190 wstają bladym świtem i około 7 ruszają w stronę Marrakeszu. Zamierzają być tam ok. południa. Hmmm… Ja śpię dłużej, a śniadanie jemy z Kajmanem i Wieśkiem w bardziej ludzkiej porze. Potem ruszamy. Jest trochę pochmurno, nie za gorąco. Niestety tym razem nie zobaczę burzy piaskowej - będzie trzeba tutaj wrócić :( Mam nadzieję, że skoro Wiesiek poczekał aż się zbiorę, to pojedzimy razem. Ale po klikunastu kilometrach on jednak postanawia jechać asfaltem. A ja chcę jeszcze jeden, ostatni raz usłyszeć ten charakterystyczny chrzęst opon na szutrze, za którym będę tęsknić... Więc się rozdzielamy. Jeszcze melduję się Kajmanowi, aby w razie W wiedział gdzie mnie szukać. Skręcam w lewo… ...i jadę. Sama! W końcu!!!! :D Wprawdzie ciągle po asfalcie - na dodatek przejeżdżam przez tereny jakiejś kopalni [?]. Wszystko wokół pokryte jest czarnym śliskim pyłem, a dziwny zapach podrażnia nozdrza. Ale gęba i tak uchachana od ucha do ucha. Kurde. Ostatnio ktoś mi się zapytał co jest takiego fajnego w jedzie samemu. Hmmm… Lubię chyba ten luz psychiczny, poczucie niezależności, brak obciążenia. To że jestem tylko ze sobą. Lubię ten stan gotowości, w którym wszelkie przeciwności stają się przygodą :) No i nie mam komu marudzić :) Jeśli liczę tylko na siebie, to nagle okazuje się, że mogę więcej, dalej, lepiej, dłużej. Wtedy inaczej postrzegam świat. Chłonę go sześcioma zmysłami [jak to baba] - i nie przeszkadza mi w tym czyjeś sapanie, albo bezsensowne gadanie :D Czasem nadchodzi taka magiczna chwila, gdy czuję jak każda cząsteczka mojego ciała się polaryzuje, a fale mózgowe uspokajają i przyjmują kształt regularnej sinusoidy. Spokój. Wyciszenie. Kondensacja i rozproszenie - wszystko i nic. W końcu po kilkunastu klometrach, gdy powoli trace nadzieję, kończy się asfalt, a zaczyna… Lajtowy offik :) Znów sobie pyrkamy z moją dzielną DRką po przyjemnym szuterku, biegnącym po stromym zboczu w moim ulubionym kolorze Maroka. Towarzyszy mi linia energetyczna, co świadczy o tym, że do cywilizacji nie jest daleko :) Trasa, zgodnie z tym co mówił Kajman, nie jest trudna :) Jest miło, czuję się bezpiecznie. Zatrzymuję się na odludziu, aby zrobić kilka zdjęć. Mam czas, to nawet autoportrecik mogę sobie strzelić :) W końcu droga schodzi do doliny z oazą. Klasycznie - ludzie mieszkają na gołych skałach w prażącym słońcu - cień jest zbyt cenny, aby go marnotrawić, wykorzystuje się go pod uprawy. Trochę odwrotnie niż u nas. Jeszcze jeden przejazd przez góry i już widzę na garminie, że zbliżam się do asfaltu. Marokańskie szutry żegnają mnie przepieknym widokiem na kolorowe góry. W klatce piersiowej czuję gniecenie, oddech się spłyca - będę tęsknić… A potem… ... żar z nieba, gorąc od asfaltu, wleczące się śmierdzące autobusy, ciężarówki, ciągnące się w nieskończoność zatłoczone serpentyny, dzieciaki najpierw wyciągające ręce, a potem rzucające kamieniami, mężczyźni wchodzący pod koła w celu zaoferowania sztucznych gniazd z kryształami we wściekło jaskrawych odcieniach czerwieni i błękitu… Wraz ze żółwio mijającymi kilometrami i minutami rośnie mój poziom frustracji… w końcu irytacja zamienia się w agresję… Rany Julek - niecierpię tego! Tęsknię za bezkresnymi pustkami. Marzę, aby być w środku niczego… No ale niestety. Wszystko co dobre, szybko się kończy. Im bliżej Marakeszu, tym lepiej się jedzie. Znów się wpasowywuję w porywający, nieco wariacki ruch. Dokucza tylko upał… Gdy dojeżdżam na kemping inne motki są już ładowane na przyczepę. Idę się przywitać z Kowalami, bo okazuje się, że dzisiaj zostają tutaj na noc :) Szybkie uściśnięcie dłoni, ale jak wracam, to i tak dostaję po uszach, bo się gdzieś włóczę, a tutaj przecież robota czeka :P Szybko się przepakowywuję, Wojtek pomaga zapakować moje moto na przyczepkę [dzięki!] i po raz ostatni idę zmyć z siebie całodzienny pył, który dostaje się wszędzie, plącze włosy, wysusza skórę i powoduje zapychanie otworów nosowych :) Czuję się jak nowonarodzona :) Pył... Żegnam się z chłopakami - oni jutro odlatują do kraju, a mnie czeka kilka dni w ciasnej kabinie kajmanowozu - sprytnie przedłużam sobie urlop i łagodzę przejście do szarej rzeczywistości :) Teraz Kajman idzie się odświeżyć, a ja czekam na niego w restauracji. Czekam… 5 minut… 10 minut… Nosz kurde…. ile faceci siedzą w łazience?! 20 minut… Zaczynam się niepokoić, bo pamiętam, że “Kajman +prysznic+śliska posadzka” to nie jest dobra kombinacja… W końcu wraca…. w całości… ufff… Jemy kolację. I ruszamy w ciepły wieczór… Taki będę miała widok przez kilka najbliższych dni Jedziemyyy!!! Kierownik :) Po kilku godzinach zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Przez cały czas zakupów i załatwiania czynności fizjologicznych, cos z tyłu głowy ponagla mnie do powrotu do auta… A Kajman na luzaka, a to kawka, a to jeszcze kibelek - całe szczęście była kolejka, więc wychodzimy trochę szybciej, niż mogliśmy. Od Kajmanowozu odrywa się męska sylwetka i spacerkiem podchodzi do zaparkowanego obok ciemnego fiata, wsiada i niespiesznie odjeżdża… Kajman coś wspomina o ciekawskich, a w mojej głowie znów brzęczy alarm. Kiedy odruchowo naciskam klamkę przed zwolnieniem blokady, a mimo to drzwi stają otworem, już wiemy, że ktoś się włamał do auta… Jakimś cudem straty niewielkie - widocznie wyszliśmy wystarczająco szybko i złodziej miał czas złapać tylko to co było na wierzchu, najbardziej widoczne - czyli leżącą na lodówce białą kosmetyczkę z zużytą szczoteczką do zebów :D Myślę, że również chaos optyczny [czyli potocznie “burdel”] panujący w aucie spowodował dezorientację przeciwnika :) Nasza wiara w ludzi została nieco podkopana. Ale, dzięki Bogu, naszym największym problemem w tym momencie jest to, że nie mamy pasty do zębów :D Opuszczamy niegościnną okolicę i ruszamy w noc. W sumie to tyle. potem była już tylko monotonna jazda… Trochę się martwiłam, czy się nie będę nudzić, ale okazało się, że poruszamy się na tyle delikatnie, że mój szalony błędnik bez problemu pozwala na czytanie książki :) Kajman okazał się całkiem dobrym towarzyszem - nie gadał za dużo [chociaż na pewno więcej, niż ja] i prawie się nie pokłóciliśmy ;) Za oknami powoli zmieniały się krajobrazy, zmieniała się pogoda. Niemcy powitały nas chłodem i deszczem. A pierwsze co widzimy po wjeździe do Polski, to stado truchtających dzików :) Podobało mi się :) We wtorek o świcie parkujemy pod moim domem. Zrzucamy DRkę, jeszcze tylko szybka herbata, uścisk dłoni… ...i idę się wyspać! Mój mózg ciągle przetwarza informacje z Maroka. Afrykańskie krajobrazy, kamieniste ścieżki, łagodne szutry, strome zbocza górskie śnią mi się przez kilka tygodni, noc w noc. Gdy przestają - zaczynam myśleć kiedy by tu znowu… Bo tylu rzeczy nie zrobiłam: nie pojeździłam po piachu, nie spałam na dachu, nie byłam w hammamie, nie widziałam burzy piaskowej, ani skorpiona, nie przejeżdżałam przez rzekę… Ja chcę jeszcze i jeszcze! I ludziska… pamiętajcie. Jak chcecie gdzieś jechać, to stawajcie na głowie i jeźdźcie! Nie zostawiajcie marzeń na później. Bo tego później może nie być… ___________________________________________________________ Dziękuję Filozofowi Naczelnemu za pożyczenie Garmina! R. za użyczenie genialnego śpiwora, za pierogi i kawę z cynamonem dla zmęczonych nocnych wędrowców :) I za dobre fluidy! Wieśkowi za spokojne i cierpliwe towarzystwo. Reszcie chłopaków, że mnie nie zjedli, chociaż mogli [i chyba chcieli] ;) Kajmanowi - za mało męczące towarzystwo, za muzykę i rozmowy :)
  22. 1 point
    Witam, Jako, że namawiam naszą Meridę do takiej decyzji, pozwolę sobie na dwa zdania ( na pewno nie 2...) 1- To poważna decyzja. Nie znam nikogo, kto by zmienił boxera na inny (owszem 110o na 1150 i 1200...tak). Ten moto ma tak perfekcyjną trakcję, że każdy inny już nie smakuje. To niestety, motorowa emerytura. Przestrzegam więc przed wsiadanien na BoxeraGS, bo to bedzie wasz ostatni moto. 2- Legendarna trakcja BoxerGSów, to nie tylko system tele i paralever, ale i waga. To czego sie wszyscy obawiają jest ...zaletą tego moto to jego masa, konsekwentnie pilnowana przez producenta, jest jego najwiekszą bronią. To nie problem wsadzić 200KM do 120kg moto. problem, żeby to jechało. GS dzięki masie jest stabilny i odporny na wszelkie boczne siły. Pozwala to jechać po szutrach 120km/h jak po asfalcie. Pozwala to przelatywać przez krawężniki i zdrapki bez zauważenia ich. Nie wspomnę o water-splashach po ulewach itd. Niestety masa wykreśla go z wyczynow crossowych, gdzie musimy szybko zmienic wektor ruchu. To co daje mu przewagę , czyli stabilność, jest wadą przy ostrej jeżdzie terenowej. Musimy być tego świadomi i nie zmuszać kolosa do wariactwa. Z resztą 650tka też jest juz za cieżka do free-stylu. Jego waga jest odczuwalna tylko podczas przetaczania po garażu. Gdy ruszy, prowadzi się jak rower. Wiele moich koleżanek jeżdzi na 250kgADV i bardzo sobie chwali. nawet potrafią go ponieść po upadku. 3- bezpieczeństwo. największą zaletą są boczne cylindy, które chronią nam nogi w czasie upadku. Konstrukcja BoxerówGS jest taka,że podczas czołówki strefa zgniotu wyrzuca nas ponad przeszkodę. Ale nie polecam sprawdzać. 4- bezawaryjność jest legendarna. Nie znaczy to , że moto się nie psuje. Nie znaczy też, że nie można go zakatować. 1100 i 1150 są bardzo proste w serwisie i naprawie. W nowszych wersjach 1200 już mamy can-bus, ale to nie znaczy, że wizyta w ASO jest konieczna. seria moich filmów o serwisie o tym przekonała tysiące uzytkowników. 5- Kupowanie Boxera jest dużo prostsze. ma on wszystko na wierzchu i po małym szkoleniu jesteśmy w stanie wykryć wszelkie przekręty. Rama jest szczątkowa i łatwo znajdziemy ingerencję młotka i spawarki. Silnik ma wszystko na wierzchu i z doświadczonym BoxManem do pomocy eliminujemy ryzyko do minimum. ja jednak polecam kupno Boxa w Reichu lub gdzieś na Zachodzie, wtedy wiemy co jemy. Najtrwalsze są pierwsze egzemplarze. 1100GS to 94-98, 1200gs 2004-6. 6-Miasto. To, że boxer ma cylindry na boki i jest niewygodny w mieście jest bzdurą powtarzaną przez ignorantów tematu. jego szerokośc to 80cm i jest mniejsza jak rozstaw kierownicy przeciętnego moto. jeżdzi sie nim w korkach jak 650tką, tyle, że mamy 100Nm do przyspieszania. Pozdrawiam i zapraszam na YT: mazbymoto mazby
  23. 1 point
    No i takiż Nifuroksazyd kupiłam :D Oczywiście wahałam się do ostatniej chwili i nabyłam go dzień przed wylotem. Miałam sprzeczne informacje, czy można leki przewozić w podręcznym [bagaże główne pojechały Kajmanowozem], ale spokojnie - można :D Na razie jeszcze więcej pisania, niż zdjęć, ale już jutro będzie odwrotnie :D Czyli nadchodzi piątek. Rano z małym plecaczkiem wsiadam w pociąg na naszym zadupiu. W Katowicach przejmuje mnie rumpel i jedziemy do Pyrzowic. Tam szybka odprawa i... dzwoni telefon. To chłopaki, którzy mieli lecieć z Warszawy o 14.00. O 7.20 dostali smsy, że lot odwołany i mogą lecieć z Wawy tym o 23.00. Szybko wsiedli w auto i popędzili do Katowic. Wolę nie myśleć w jakim tempie się pakowali i jak szybko jechali, ale o 12.00 nasz samolot startuje z kompletem uczestników :) Nasza grupka nie jest duża - ja, Jacek i Paweł [DRZ400], Wiesiek [KTM 690] i Wojtek [KTM 1190]. Chłopaki zagłębiają się w nudne szczegóły techniczne swoich motocykli ;) Lot mało komfortowy - czułam non stop wahania ciśnienia, mój błędnik reagował kiepsko, jakieś turbulencje... W Barcelonie wysiadam zniesmaczona. Leciemy "na miasto", tam posiłek w knajpce przy La Rambla - ja zajadam się pysznymi pieczonymi ziemniaczkami pod "chmurką" czosnkową - genialne! Inni jedzą jakieś stwory morskie :) Później spacerkiem nad morze… W drodze powrotnej zahaczamy o kawiarnię. I już pędzimy na lotnisko - które wydaje mi się wyjątkowo ciche i spokojne. Ludzie giną w wielkiej przestrzeni, która wytłumia rozmowy i dźwięki. Czas zwalnia. Mam uczucie, że jestem w innej rzeczywistości, otoczona warstwą waty, która wygłusza wszelkie bodźce. Jest dziwnie. Wylatujemy już po ciemku. Lot przebiega łagodniej, stabilniej, delikatniej - może dlatego, że kapitanem jest kobieta? Ale i tak dostaję lekkiego załamania nerwowego, gdy okazuje się, że z powodu różnic czasu [-2h] lecimy godzinę dłużej, nimi się wydawało ;) Czas umilam sobie wyglądaniem przez okno - co jakiś czas z czarnej otchłani wyłaniają się światełka miasteczek - wyglądają jak skupiska babiego lata z perełkami rosy podświetlonej o wchodzie słońca… Urokliwe bardzo. W końcu lądujemy w Afryce. Czeka na nas Kajman, który zabiera mnie na pokład K-wozu, a faceci jadą taksówką. Ze zmęczenia niewiele rejestruję z trasy i z rozpakowywania się. Pamiętam tylko, że kobitki śpią w "1", a faceci w "12". Dobranoc! ________________________________________________________________________________ Poranek rześki. Nawet bardzo. Dobrze, że miałam swojego Pajaka, który mnie dogrzewał nocami. Kemping z duża ilością zieleni i miejsc do leżakowania. Kobiety spały w zimnym wigwamie Mężczyni spali w ciepłym domku :D Odpalamy sprzęty - DRka wyjątkowo długo marudzi. Biedaczka chyba wynudziła się jak mops w towarzystwie czyściutkich i odpicowanych motocykli… No tak… nie ma kumpla Trampka i kumpeli DRakuli… Protestuje głośno i jękliwie. Nooo… dalej… obiecuję, że będziemy się dobrze bawić! Wytaplamy się w błotku i pokryjemy pyłem… Dalej! Odpaliła po kilku minutach i to był koniec jej fochów w czasie wyazdu :D Również 690 nie chce odpalić - prąd wyszedł. Doładowanie pomaga :) Po przedłużającym się rozruchu i pakowaniu w końcu wyruszamy. Słońce już wysoko. Jedźmy! Pierwsze zderzenie z ruchem drogowym - no kurde - podoba mi się! Wszyscy poruszają się płynnie. Zazwyczaj przewidywalnie [jeśli przewidujesz, że ktoś się wciśnie przed Ciebie, albo z boku, to zapewne masz rację ;) ]. Wyprzedzanie z lewej, z prawej - jak komu wygodnie. Zero agresji! Kciuk na klakson i rura do przodu! :) Kilkadziesiąt kilometrów pokonujemy asfaltem - ja i DRka jedziemy strasznie kwadratowo. Nie wiem, czy to wina nowych kostek, ciśnienia w oponach, czy może cos źle skręciłam w zawieszeniu ;) A może to dlatego, że ostatnią dłuższą jazde miałam pół roku wczesniej? Jedzie mi się koszmarnie. Co chwila tracę równowagę, nie umiem wchodzić w zakręty, wyrzuca mnie gdzieś na bok. Masakra. W końcu wjeżdżamy w góry i kończy się asfalt… Eee - no co Wy chłopaki, tutaj? Tą kozią ścieżką? Całe szczęście żartowali :) Pniemy się coraz wyżej i wyżej. W końcu pierwszy postój… Droga wygląda mniej więcej tak: jest to zaschnięta glina, a miejscami jedynie lekko przeschnięta i wtedy śliska jak fiks. Co rusz dziękuję Bogu, że mam kostki i że nie padało ostatnio. Gdyby nie to trasa byłaby dla mnie ekstremalnie trudna. A to to jest “tylko” wymagająca ;) Jadę sobie powolutku, co rusz zwalniając w śliskich koleinach. Mówię chłopakom, że nie muszą czekać, ale oni śmigają szybciutko, a potem robią przerwę. Staram się jak mogę, ale i tak jestem sporo wolniejsza od nich. Nic to! Stresuje mnie też, że po jednej stronie drogi jest przepaść. Szczególnie na zakrętach mam pietra W końcu znów kawałek asfaltu. Jadę przedostatnia, chłopaki znikają mi z oczu i przez jakieś pół godziny jadę samiutka… Samiutka? Chwila, a gdzie Wojtek, który był za mną? Aaaa - pewnie gdzieś źle skręciłam i się zgubiłam. Spoko - jak mi się znudzi, to mam przecież mapę, mogę odpalić Garmina. Teraz chcę po prostu jechać przed siebie. W końcu widzę chłopaków. Czyli jednak sie nie zgubiłam. Ale gdzie Wojtek… I wtedy dowiaduję się, że Wojtek nie ma ani śladu, ani mapy. Kurde - jakbym wiedziała, to bym bardziej na niego uważała :/ Jakoś go lokalizujemy telefonicznie. Przekazuję mu instrukcje jak ma sie kierować wg słońca i że spotkamy się za jakąś godzinę przy jeziorkach. Dojeżdżamy do jeziorek. Chłopaki na DRZetach postanawiają jeszcze “machnąć” pętelkę dużą offową. Po chwili nadjeżdża Kajmanowóz i Kajman przejmuje nawigowanie Wojtkiem - kieruje go prosto do Demnate asfaltem. A my z Wieśkiem postanawiamy pojechać na mniejszą pętelkę offową. Ech. Cóż mówić. Początek jest boski. Piękny, równy, drobny szuterek… Widoki pyszne. Ale z czasem pojawiają się znajome na wpół wyschnięte, śliskie gliniaste koleiny - najczęściej na ciasnych zakrętach. DRka jakoś dziwnie się zachowuje - po prostu wali się do wewnętrznej. Spinam się. Zaczynam tracić równowagę... Prędkość spada. Słońce chyli się ku zachodowi, a do asfaltu mamy jeszcze spory kawałek. Widoki nadal cudne Staram się zachowywać spokój, nawet gdy przychodzi mi zawrócić na stromym gliniastym zboczu w środku wioski… na oczach kilkunastu mieszkańców... ...albo gdy dojeżdżamy do końca drogi - a raczej kamienistej ścieżynki, w której woda wyrzeźbiła miniwąwozik. No to dupa. Ale że jak to? Zawrócić? I zrobić jeszcze raz te parędziesiąt km, tym razem po ciemku? Jak zawsze w sytuacjach kryzysowych włącza mi się tryb awaryjny i umysł się wyostrza. Analizuję mapę, spoglądam na Garmina - do asflatu mamy jakieś 500m w poziomie i 200 w pionie. Zaraz, zaraz. Przed chwilą mijalismy jakiegoś busa. SKADŚ musiał przyjechać. Tam chyba było rozwilenie. Wycofujemy się i stromą, kamienistą ściezką podążamy w górę. Jeszcze kilka minut… Jeeee! Asfalt :) No to jeszcze 50km i będziemy w domu :D Zmierzcha. Po ciemku pokonujemy serpentyny w dół. Na jednej z nich KTM staje. Benzyna wyszła… Całe szczęście moja krowa dojna ma jeszcze spory zapas - przelewamy trzy litry i kulamy się dalej. Dojeżdżamy do Demnate, gdzie czeka na nas cały komitet powitalny - martwili się… Okazało się, że chłopaki na DRzetach też pojechali najkrótszą drogą, po asfalcie i od dawna są na miejscu. A ja się zastanawiałam czy im starczy paliwa i na którą dotrą. Hm. Jestem podbudowana, bo okazuje się, że leszcz przejechał tego dnia najwięcej offu :) Idziemy “na miasto” coś zjeść. Do posiłku dostajemy pyyyszną miętową herbatę. Słodką jak fiks. Czyli pierwsze spotkanie z berber whisky - mniam! po powrocie “na bazę” mamy jeszcze siłę siedzieć i gadać. Nie jest źle!


×