Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 05.02.2015 in all areas

  1. 5 points
    Bez naklejek jeżdżą tylko amatorzy :lol:
  2. 3 points
  3. 3 points
    Jak nic trzeba w drugą stronę zrobić..... :-)
  4. 3 points
    Jarek i bez tego się śmieją :-D wysłano z daleka
  5. 2 points
  6. 2 points
    Jaka to była jazda, uuuuu, łaaaa Zapomniałem o zagubionym Tomaszu nawet :lol:
  7. 2 points
    Rezerwuj sobie termin u szczękowego chirurga :-D
  8. 2 points
    Fajnie sobie słodzicie. Faceci koło 50-tki zawsze potrafią się zrozumieć, prostata, hemoroidy, macie przecież wiele wspólnych tematów... :lol:
  9. 2 points
    Dobrze, że z Vena, a nie nas :lol:
  10. 2 points
    To mordercy w radiowozie. Pewnie kolesie tych zbirów co mi wczoraj dali mandat za brak pasów. Ależ ten świat niesprawiedliwy...
  11. 2 points
  12. 2 points
    Namów Doodka to wsiądzie i przejedzie - pisała ostatnio że gdzieś by już pojechała :)
  13. 1 point
    Obecnie, jak już nieraz tu na forum pisałem, mam zamontowanego flooda (czyli rozproszone światło) i do 70 km/h po lesie w nocy da się jechać, powyżej brakuje długiego swiatła, nie to żebym sie tak ścigał po lesie, ale tak na wszelki wypadek :-D kupiłem spota (ta sama lampka tylko z inną soczewką). Za pierwszą dałem 400 zł za drugą 360 zł (z rabatem dla stałego klienta) :-) każda lampka ma po 3 diody XML2 (każda dioda potrzebuje 10W), więc lampki pobierają moc po 30W/sztuka. Może nie jest tanio, ale w mojej opinii swiatło jest warte tej ceny, bez dwóch zdań! ;-) Robi je kolega z Trójmiasta, który udziela się czasami na advrider.pl
  14. 1 point
    W weekend tak zrobie i od razu dam znać ;-)
  15. 1 point
    Poczekaj, jeszcze zarzysz do Wroca :-D
  16. 1 point
    A Ty chcesz żeby Twoja matka miała syna bez zęba? :-D
  17. 1 point
    U vena nie bardzo, ;-) wysłano z daleka
  18. 1 point
    Coś Seb cicho siedzi? Kupił? może chory?
  19. 1 point
  20. 1 point
    No właśnie właśnie tak jechalim kiedyś z Pawełem :-D
  21. 1 point
    Odnośnie reklamacji każda korporacja zachowuje się jak korporacja. Oznacza to, że jak przychodzicie osobiście do serwisu to tak jakbyście w ogóle nie przychodzili, zatem reklamacji nie ma czyli nie ma problemu. Żeby cokolwiek zareklamować w korporacji należy skorzystać z ich mechanizmu reklamacyjnego czyli najczęściej infolinia lub najlepiej jakiś assistance. Infolinia rejestruje zgłoszenie i nadaje mu bieg korporacyjny, przez co zakłóca nieskazitelne statystyki i ktoś na to zwróci uwagę. Assistance jest o niebo doskonalszy bo nie dość, że psuje statystyki to dodatkowo generuje koszty i wtedy robi się grubsza afera. Sprawa nie daje się łatwo tuszować a centrala zaczyna zadawać niewygodne pytania, na które serwis musi odpowiedzieć.
  22. 1 point
    Usiłuję sobie przypomnieć, kiedy i gdzie przyszło nam do głowy to Chile. To chyba był Meksyk, sierpień 2011… … noc, cisza, ciemność dookoła, silnik cicho burczy, siedzimy obok siebie w autobusie i włączył się nam obu tryb „jak to życie dało nam po dupie” na przemian z trybem „cholernie trudno wszystko zaczynać od początku w wieku lat 30+”. Po pół godziny biadolenia i dyskretnego wycierania łezek dochodzimy jednak do czegoś bardziej optymistycznego: zaczynanie od nowa też może mieć jakieś dobre strony. Kiedy dotychczasowe życie wali się jak domek z kart, zaczynasz inaczej patrzeć na życie. Zmieniasz priorytety. Zaczynasz robić, to na co masz ochotę, a nie to co powinieneś… - Aga, właściwie to fajnie nam razem się jeździ, co? Pojedziemy gdzieś jeszcze? - Zimą? Ferie? - Ale żeby ciepło było… - To najlepiej poszukać lata na południe od równika… - Ameryka Południowa? - Dwie kobiety? Same? No nie wiem… - To może Chile? Tam jakoś bardziej cywilizowanie jest podobno… - Chile? hmmm… Stoi! A więc mamy kolejny babski wyjazd. Poszukiwania „tej trzeciej” okazały się tak zakręcone, że w końcu odpuszczamy. Nie chcemy nikogo z łapanki, różnie mogłoby się to skończyć. Przez moment był nawet plan wypożyczenia dwóch kółek w Argentynie i tego najbardziej mi szkoda. Ale nie rezygnuję. Jedynie odkładam na później. Zupełnie nieoczekiwanie pojawia się Krzychu (stary dobry GS 1150) i oto jest nas troje. Chile to baaaardzo długi kraj. Nie ma opcji, żeby zaliczyć cały kraj na jeden wyjazd, no chyba że bardzo po łebkach. A tego to ja bardzo nie lubię! Decydujemy się więc na północne Chile, czyli Atacama, Andy, wulkany, gejzery i salary. Plan ogólny powstaje w bólach. Spróbujcie coś zaplanować na mapie w skali 1: 1 200 000! W ruch idzie także Google Maps, ale jakoś pokazana tam sieć dróg nie chce się nijak pokryć z wymienioną wyżej mapą tradycyjną. W dodatku Google się upiera, że przejazdu nie ma. Cóż. Przyjdzie się przekonać na miejscu. Pewne nadzieje pokładamy też w Garminie ;-) Termin „unpaved roads” jest dość pojemny. Czy to będą porządne szutry, ścieżki przez pola kukurydzy, czy może piachy Atacamy? Się okaże… Przerywana szara kreska na mapie nie nastraja optymizmem… Ile km zdołamy dziennie przejechać naszym 4x4? Generalnie plan jest taki: z Santiango na północ do Vicuñy (asfaltem) i wbijamy się na wschód w interior. I dalej wzdłuż granicy argentyńskiej i boliwijskiej zaliczamy po kolei wszystkie parki narodowe na czele z rezerwatem Los Flamencos na Salar de Atacama. Kończąc w parku Lauca pod granicą peruwiańską. Jedyne 1200 km na „unpaved roads”. Powrót asfaltem wzdłuż Pacyfiku i Panamericaną. Plan, jak to plan, pewnie ulegnie licznym modyfikacjom. Zobaczymy jak autko będzie radziło sobie na tych dróżkach, a my na pustyni… Podsumowując: Bilety kupione. Auto zarezerwowane. Tysiąc sprzecznych opinii i rad wysłuchane. Przewodniki przejrzane. Lecimy.
  23. 1 point
  24. 1 point
    Podczas szkolenia w Bydgoszczy dowiedzieliśmy się od Tomka Kulika, żeby nie uciekać przed policją na motocyklach, z czego zostało to skategoryzowane- w niektórych regionach nie należy uciekać, bo i tak złapią. W pozostałych natomiast uprasza się o nie uciekanie, żeby nie mieć na sumieniu żadnego z moto-policjantów.
  25. 1 point
    Muszę albo dokończyć tę relację, albo przestać jeździć na zloty ;) mając dość pytań "kiedy, no, kiedy"... Achtung, achtung, uwaga, uwaga, odcinek ostatni!! Dzień 15, 20 luty Po śniadaniu zastanawiamy się, co w tym Valparaíso możemy robić. Trochę się wkurzam, bo trzeba było ten dzień zostać dłużej w trasie, ale wszyscy tak piali z zachwytu nad tym miastem, że nie można było nie ulec. Postanawiamy dać Valparaíso drugą szansę i zobaczyć je za dnia, po czym wyjechać za miasto. Namawiam resztę (bo wzięliśmy pod skrzydła Barcelończyka) na ogród botaniczny gdzieś pod miastem. Najpierw spacer. No dobra, może i ma w sobie coś te Valparaíso. Dla mnie – strasznie przypomina Lizbonę. Kolorowe domy, wąskie ulice, wszędzie wzgórza. I mnóstwo knajp, których wczoraj nie było! Więc jeśli ktoś lubi szwędanie się po klimatycznym mieście od kafejki do kafejki – być może Valparaíso będzie jego miejscem na ziemi. To droga do naszego hostelu: Widok na morze: Kolorowo: Lokalna sztuka: Prehistoryczne środki lokomocji: czasem mniej cywilizowanie: Bierzemy naszą Nomadę i ruszamy za miasto. Nasz poznaniak nie może znieść zakurzonych szyb: Ogród botaniczny – hm, widywałam ciekawsze, ale jest zielono i jest cień. W dodatku można po nim jeździć samochodem! My nasz zostawiamy jednak przy kasie i ruszamy nóżkami. Dawno tego nie robiliśmy… Czasem nóżki bolą i trzeba przysiąść na moment: a czasem się polansować: w końcu zlegamy na trawniku: dołączają do nas słynne chilijskie bezpańskie psy. Jak zwykle rasowe i jak zwykle przyjazne.. Chyba po godzinie leżenia idziemy w ostatni kawałek parku: kaktusiarnię i ogród francuski. No rozmaryn, mówię ci! Rosemary! A cholera go wie, jak to jest po hiszpańsku! Ja im zaraz znajdę, jak to jest po hiszpańsku… Romantycznie tu… … i jeszcze bardziej romantycznie… a teraz to już Romantizität na całego! Starczy tych roślinek, w brzuchu burczy, jedziemy coś zjeść. Wybór pada na miejscowość przyległą do Valparaíso, gdzie podobno uciekło całe życie nocne ;) to Viña del Mar. Główna miejscowość wypoczynkowa dla mieszkańców Santiago. Jest tu jeden z oryginalnych posągów z Wysp Wielkanocnych: oraz piękny nadmorski bulwar: gdzie spotykamy AT: i kładziemy się po raz ostatni tej zimy na plaży: po czym ruszamy na poszukiwanie knajpy, która nie narazi nas na kompletne bankructwo. Viña del Mar jest mocno snobistyczna, to jakieś zupełnie inne Chile… Nawet pick-upów brak… Są za to kabriolety w dużych ilościach ;) W końcu znajdujemy coś przyzwoitego w bocznej uliczce. Ja kuszę się na zapiekane małże, podobno jakieś strasznie lokalne, tylko tu występują. W każdym razie – niebo w gębie… Dana, mimo ostrzeżeń kelnera, bierze jakiś stek na ostro i po pół godziny prawie zieje ogniem. Jeszcze ostatnie zakupy białego wytrawnego , robi się wieczór, czas wracać do Valparaíso. Bierzemy z hostelu kieliszki (prawie wszystkie udało nam się później oddać) wino pod pachę i szukamy ciekawego miejsca na pożegnalny wieczór. Niestety, podobnie jak wczoraj, w Valparaíso wszystkie knajpki zamykają się o 22. To idziemy do portu. Tam życie wre. Kilka ogromnych statków jest właśnie rozładowywanych, a pół miasta przyszło łowić ryby. Siadamy na schodkach i patrzymy, sącząc białe wytrawne. Siedzimy, gadamy, oglądamy, pijemy. Nagle gość z boku zaczyna wydawać z siebie dziwne syki i macha porozumiewawczo. Nie bardzo wiemy o co godzi. W końcu widzimy, że zza rogu wyłania się patrol policji i łapiemy. W Chile nie wolno publicznie spożywać alkoholu! Szybko chowamy butelki i kieliszki i udajemy stuprocentowo trzeźwych. Uff… Za to grozi nawet areszt… Policja znika i spokojnie dokańczamy wytrawne… Dziś wyjątkowo mało, w końcu jutro odlot… Rano skromne hostelowe śniadanko i ruszamy w stronę Santiago. Ponieważ do hostelu nie dało się dojechać samochodem, wszystkie bagaże zostały w aucie. I trzeba je jakoś upchnąć do walizek, znaleźć zimowe ciuchy itp. I nie mamy kompletnie gdzie tego zrobić. Na środku ulicy? Postanawiamy po drodze zatrzymać się na jakimś parkingu i tam dokonać niemożliwego, czyli zmieścić wszystko w walizkach… Efekt jest taki: Krzychu wyrzuca stare buty, ale i tak nie chcą mu wleźć dwa poncha, ja już siadam na walizce… po godzinie walki możemy jechać dalej. Robi się korek na autostradzie, a musimy jeszcze oddać auto w wypożyczalni, i nie wiemy ile to potrwa. Robi się nerwowo, za 2 godz. odlatuje moja Iberia (Krzychu leci 2 h później Air France, Dana zostaje) i ustalamy, że dam Krzychowi moją kartę kredytową (doceńcie to zaufanie!) i on załatwi zapłatę za auto, już po odstawieniu mnie na lotnisko. Na lotnisku lekki chaos (Poldniowa Ameryka w końcu), ale jakoś się odnajduję. Niestety nie mam rezerwacji więc ląduję w ostatnim rzędzie. Między dwoma toaletami… :mur:No cóż. Nie było to moje najprzyjemniejsze 13 godzin w życiu… Na szczęście obok siada sympatyczna i gadatliwa Szwajcarka i jest z kim pogadać. Zasnąć za bardzo nie mogę, bo mimo stoperów słyszę trzaskanie drzwi, a przede wszystkim razi światło z toalet. Rano lądujemy w Madrycie, przesiadka, i po kilku godzinach Berlin Tegel, gdzie czeka na mnie kontrola celna, Fazi oraz informacja o zagubionych kluczykach od mojego auta… Przez następne dwie godziny, czekając na przylot Krzycha, usiłuję nie popełnić morderstwa na Fazim oraz obiecuję sobie solennie brać zawsze kluczyki ze sobą. Ląduje Air France, wyławiam z tłumu Krzycha, ładujemy się do VW i bez dokumentów oraz z zapasowymi kluczykami wracamy do ojczyzny… Y eso es fin de cuentos sobre nuestro viaje… * Mam nadzieję, że udało mi się choć trochę przekazać klimat Chile. Warto go obwiedzić, choćby po to, żeby poczuć to wielkie, niesamowite NIC. Dla mnie to fantastyczny kraj z krajobrazami zapierającymi dech w piersi i wspaniałymi ludźmi. Jeszcze kiedyś tam wrócę, w końcu została do zdobycia Patagonia… Dziękuję wszystkim czytelnikom za cierpliwość. Mam nadzieję, że się jeszcze tu spotkamy ;) *I to już koniec naszej podróży.


×