Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 11.04.2014 in all areas

  1. 4 points
    Zrobiłem sobie gmole... Fakt, chodziło też o kasę którą musiał bym wyłożyć za oryginały ale przede wszystkim o halogeny, które miałem później zamontować, a w gmolach kupnych by mi się nie zmieściły... Wydrukowałem parę zdjęć, na których się wzorowałem + swój pomysł w głowie + piwko :drinkbeer: ...i zacząłem działać :cool: Elementy po wygięciu przed spawaniem: Przypunktowane na moto: Przed spawaniem: Pomalowane: Tak się prezentują na moto: I jeszcze mocowania halogenów: I pełna prezencja w dzień ;-) Gmole zrobione z prostej rurki bezszwowej, a halogeny to Hella Micro DE. W przyszłości chce do nich zrobić osłonki alu, coś na kształt Touratecha. :-P
  2. 3 points
    A teraz to samo w obrazkach ;)
  3. 2 points
    Jeszcze nie otrząsnąłem się z samolotowego zmęczenia i jeszcze wytrzęsione kości dają się we znaki. Pięć ostatnich tygodni spędziłem w Patagonii, z czego trzy w siodle. Oczywiście siodle GS-a 650. Chcecie więcej? :)
  4. 2 points
    Trzeba mieć dożo czasu żeby przeglądnąć wszystkie strony i zdjęcia, a jest co oglądać :) http://advrider.com/...=118105&page=62 http://advrider.com/...=118105&page=56 http://advrider.com/...118105&page=113 113 stron i każda ciekawa!
  5. 2 points
  6. 2 points
    Witam temat do zamknięcia motocykl sprzedany zostaje w Wawie nowemu użytkownikowi życzę tysięcy kilometrów i aby służył wiernie jak mi. Szerokości..
  7. 1 point
    Ledwo pali, ale za to hałasuje :-D
  8. 1 point
    Ja nie przebijałem, kumpel mi to robił ;) :)
  9. 1 point
    A ja z tego filmu wywnioskowałam, że tylko jazda parami jest poprawna.
  10. 1 point
    Boże jacy sami święci. Nie przebijaliście nigdy numerów?
  11. 1 point
  12. 1 point
    Jakich chłopaków? To dziewczyna, co zabrała męża, żeby sam w domu nie siedział.
  13. 1 point
    Niestety nie, ale spotkany w Puyuhuapi Luxemburczyk doniósł, że o dzień przed nami jedzie para z Polski. Nie dogoniliśmy.
  14. 1 point
    Meldujemy się z Argentyny :). Fajnie zapowiada się relacja, czekamy na ciąg dalszy... My zdecydowaliśmy sie na swoje, choć nie nowe już motocykle. Czasem mamy z nimi kłopoty, ale jest za to element przygody. Dziękuję tu Jarkowi za cenną pomoc :) No i mamy sporo więcej czasu na samą podróż. Zaczęliśmy 10 grudnia 2013r. Relację prowadzimy na bieżąco na naszej stronie. Zapraszamy chętnych do śledzenia... Na razie niestety brak czasu na wstawienie jej tutaj. :) Rano trzeba wstać i jechać dalej. Za nami jak dotąd 12500 km. Nie zaśmiecam więcej wątku. Dzięki Hubertuz za link... :)
  15. 1 point
    Dotarcie do Osorno zajęło nam kilka dni. Po drodze było Buenos Aires z fikusami wielkości Dębu Bartka i Santiago ze spoglądającą smutno z góry Matką Boską. Z Santiago pojechaliśmy nocnym autobusem, co jest przygodą samą w sobie, bo Chilijski autobusy znacząco różnią się od naszych. Otóż siedzenie w takim autobusie można rozłożyć do całkowitego poziomu i wyciągnąwszy nogi smacznie przespać tysiąc ponad kilometrów. Dzięki temu wypoczęci o poranku mogliśmy zgłosić się po odbiór pojazdu. Choć zasadniczo kierować się mięliśmy na południe, na początek ruszyliśmy ku północy by przejechać przez Lake District. Tutaj lato było w pełni, słoneczko przyświecało radośnie, droga wiła się wśród wzgórz, a wyłaniające się tu i ówdzie wulkany dodawały egzotyki. Pierwszego dnia dla wprawki przejechaliśmy pierwszym kawałkiem szutrowej drogi. Miło się na sercu zrobiło, bo gs pod pełnym obciążeniem jechał nie zauważywszy zmiany. Naprawdę fajne to moto. No to w drogę: Góra ze śniegiem to wulkan Villarica.
  16. 1 point
    Nic podobnego nie napisałem :) Proszę bardzo. Oto początki. Zamówiona 700 gs okazała się 650-ką, na oko nieco już przechodzoną, ale technicznie w nienagannym stanie. Po objuczeniu wyglądała tak: Nie było łatwo spakować się na ten wyjazd mając w pamięci jeszcze i późniejsze żeglowanie. A po załadowaniu czas ruszać! Tytułem wyjaśnienia: 700-kę zamieniono na 650-kę, bo te pierwsze były tylko z obniżonym zawieszeniem. Drobne nieporozumienie.
  17. 1 point
    To jedziemy. Kraina wielkostopych leżała na rubieżach mojej wyobraźni. Pojęcie na tyle odległe i przestronne, by można tam wrzucić wszystkie smoki wymazane z map nawigacyjnych. Jeśli uciec, porzucić, zaszyć się i zapomnieć to zawsze w Patagonii. I nawet nie palcem po mapie, bo było by to zbyt oczywiste - w rozwichrzonych myślach. Przyszło mi zdemaskować ten zakątek świata nie całkiem z własnej winy. Minęło okrągłe lat kilka odkąd postawiłem stopy na ziemi i przy tejże okazji wręczono mi opłaconą rezerwację na rejs wokół złowrogiego przylądka Horn, gdzie okoliczne wody od wieków łakomie zabierają zapuszczających się tam śmiałków, po których, jak wieść niesie, jedynym śladem są szybujące nad oceanami albatrosy. Jestem z tych, co latania akurat sobie nie upodobali i wierzę, że druga moja połowa nie taki los dla mnie sobie wymarzyła. Pozostało mi zatem się odwdzięczyć, a że nasze okrągłości nie są od siebie zbyt odległe, okazja była ku temu. Tak to właśnie wyszukiwarka zaczęła się rozgrzewać w poszukiwaniu, miejsc, tras, możliwości, opcji i co tylko można było pomyśleć o antypodach, a nieokreśloność zaczęła być wypierana przez kształty i konkrety. Na horyzoncie pojawił się GS...
  18. 1 point
    Bo ja wiem... W Wielki Post należy powstrzymywać się od przyjemności...
  19. 1 point
    Odcinek 9, czyli offroadu starczy nam na jakiś czas Rano budzą nas miliony ptaków śpiewających gdzieś w gałęziach ponad naszymi namiotami, ale nawet Raf na to nie marudzi ;) Musimy się wydostać z Purros z powrotem do cywilizacji. Miny mamy trochę niepewne, bo wczorajszy odcinek to było ćwierć drogi D3707, a zajęło nam pół dnia. Dziś do pokonania mamy resztę. Chcemy dojechać do miasta Opuwo (prawdziwe miasto, takie ze sklepami!) a po drodze mapa pokazuje jedną kropę o nazwie “Orupembe”. No nic, ruszamy. Droga okazuje się dużo bardziej cywilizowana, niż poprzedni odcinek, trafia się nawet szeroki, prosty szuter: Większość drogi wygląda tak: trochę trzęsie, ale problemów brak. Orupembe okazuje się składać z trzech chałup, więc jedziemy dalej i zatrzymujemy na środku wyschniętego koryta rzecznego na lunch: i jedziemy dalej: w południe cień wygląda tak: Po jakiś 250 km zjeżdżamy z gór i krajobraz zmienia się całkowicie. Jest płasko, zielono i rolniczo. I do tego ludzie dookoła! A tu kopiec termitów: W końcu jesteśmy w Opuwo, pierwszym mieście, które wygląda jakby leżało w Afryce,a nie w Niemczech ;) Jest hałaśliwie, ciasno, gorąco… Są panie Herero: Ich stroje nawiązują do sukien żon pastorów, a czapki do krowich rogów. Nie wiem, jakim cudem wytrzymują one w tym upale… Panie Himba chyba lepiej są przystosowane do upałów: Znajdujemy stację benzynową, SPAR i piekarnię, możemy więc uciekać znów w dzikie ;) Jesteśmy w najbradziej północnym punkcie naszej rajzy, stąd do Angoli tylko 100 km... Robimy więc odwrót na południe i jedziemy elegancką szutrówką. Ale po drodze “malutka” przełęcz. Właśnie ją nieco przerabiają i znacznie obniżają, ale i tak jest imponująca. Przełęcz Joubert, podjazd o nachyleniu dochodzącym do 1: 4,5, czyli 22%. Polecamy ;) Oczywiście cały czas latają po drodze jakieś zwierzątka, na szczęście najczęściej małe antylopy: robi się późno, zaczynamy rozglądać się za campingiem. W jednym z folderów mamy spis campingów “gminnych” i widzimy, że w pobliżu coś jest. Zajeżdzamy za znakami do luksusowych lodge (coś koło 300 PLN za dzień …), ale recepcjonista z uśmiechem propnuje camping za jakieś 30 PLN i jeszcze mówi, że możemy sobie przyjść na basen i skorzystać z europejskich gniazdek. No jak tu odmówić ? Khowarib Campsite to chyba najładniej położony camping na jakim byliśmy. Nad rzeką, dookoła góry, piękny zachód słońca. Fajnie się tak spędza Walentynki ;) cdn.
  20. 1 point
    No ciężko coś konkretnego powiedzieć. Przepalenie bezpiecznika wskazuje jednak na przeciążenie obwodu. Teoretycznie bezpiecznik powinien zabezpieczyć inne urządzenia przed spaleniem, ale to teoria. Przydałby się schemat instalacji motocykla ze wskazaniem gdzie to cudo wpinałeś. Elektrozawór jeśli jest klasycznym elektrozaworem to działa na zasadzie wciągania do cewki rdzenia ferromagnetycznego (będącego zaworem), zatem zmiana polaryzacji nie powinna czynić mu różnicy. Dla testów możesz zasilić to ustrojstwo przez jakiś osobny bezpiecznik z wpiętym szeregowo amperomierzem i zobaczyć co się tam dzieje faktycznie w tej olejarce. Cewki potrafią mieć zwarcia między zwojami.
  21. 1 point
    Kolarze w amoku. Darowałem dzisiaj jednemu życie, wpadł mi przed maskę puszki z krzaków w pełnym pędzie nawet nie patrząc na drogę. Przy okazji zobaczyłem w akcji wszelkie systemy kontroli trakcji ;) Przyjęte z zimną krwią, piękny dorodny kolarz obrandowany od skarpetek po słuchawki w uszach, moja generacja czyli okolice 40 ;)Niech zabije go ktoś inny. Gdybym jechał motkiem, a taki był plan, to byłoby chyba mniej zabawnie. "Janioł" dostanie swoją kropelkę łiskasa. Heh, byłem czujny, bo sezon na łosie się zaczyna w rejonie WATu, a tu kolarz ;) Post neutralny, sam bywam kolarzem, no może bez takiego odpustowego PR, wiem że ekologia i takie tam, zero agresji ;) Zatem uważajcie na delikwentów w rajstopach, też mają owczy pęd startowo sezonowy.
  22. 1 point
    Odcinek 8, czyli w końcu trochę offroadu ! Kemping Movani Mountain Camp tuż przed wyjazdem: Jagna stwierdza, że to jest jej dzień i siada za kierownicą. Pierwszy, niewielki bród przez rzekę Aba - Huab: Wracamy na drogę główną, czyli C39: Zaczyna się bardziej górzysty krajobraz, tak ponad 1000 m n.p.m.: Jagna daje jakoś radę, skoro Andrzej jest w stanie spać: Zwracam uwagę na rejli mocowanie Calgonowego GoPro ;) Można by to opatentować - ruchy lusterkiem pozwalały na precyzyjny dobór kadru ;) Po raz n-ty mijamy najważniejszy sprzęt drogowy w Namibii: równiarki chodzą prawie non stop po drogach kat “C” i pewnie dlatego nie uświadczy się na nich tarki, a dziury to już w ogóle zjawisko nieznane… Dojeżdżamy do skrzyżowania C39 z C43 gdzie ma być miejscowość Palmweg. Hm, fajnie by było, bo ostatnio jakąś wieś widzieliśmy przedwczoraj rano, jakieś 400 km temu.. Jednak jak zwykle zamiast miejscowości jest kemping oraz stacja paliw. Tankujemy, bo nie bardzo wiadomo, kiedy będzie znów okazja, ale zakupów zrobić nie ma gdzie... Jest za to posterunek weterynaryjny ;) Północna część Namibii jest oddzielona płotem ze względu na jakieś choroby bydła. Nie wolno z północy na południe wwozić ani zwierząt ani mięsa. Podobno to też trochę polityczne, bo północ to małe farmy czarnych, a południe to farmy białych… Zostaliśmy po raz kolejny zapisani w rejestrach (biurokracja jest w Namibii niezła, choć ogranicza się na szczęście do wypełniania formularzy) i możemy jechać Góry Stołowe: Pierwsze żyrafy: Stoi sobie przy drodze i się pasie: Na szczęście pod koła nie wbiega ;) O dziwo po drodze jest kilka wioseczek, a w jednej napis: Bakery (a nie Bäckerei !). Po hamulcach, wsteczny, będzie chleb! Chlebem pachniało na 100 m przed sklepem, właściwie było to coś podobnego do naszej chałki. Przepłaciliśmy zdrowo, ale co tam ;) Możemy więc stanąć na jedzenie: Kawa z mlekiem, chleb z serem, na deser melon… Nasza lodówka po dłuższej jeździe mrozi do -8 stopni, więc czasem mamy mały problem z krojeniem ;) Po jedzeniu musi być chwila relaksu… Dojeżdżamy do Sesfontein, małego miasteczka, które jest “bramą wjazdową” do krainy Himba i Herero, czyli Kaokoland. Kaokoland to północno-zachodni narożnik Namibii, gdzie prawie nie ma białych, są za to góry, zieleń, zwierzęta i ludy zachowujące tradycje. No i nie ma już “szutrowych autostrad”... Nasz plan, to zrobienie 370 km pętli przez Purros. Ale pierwsze 50 km pozbawia nas złudzeń. Teraz chcemy po prostu dojechać do Purros ;) No i w końcu mamy jakiś offroad, a nie tylko szerokie szutry. Są kamienie, są wąskie zakręty, jest piach … Najpierw jest znośnie: Ale później prędkość spada nam do 40 km/h A jeszcze potem kawałek pustyni: A gdzieniegdzie takie “kwiatki” : Andrzej oczywiście poszedł policzyć cylindry ;) Po jakiś 3 godzinach osiągamy Purros. Drogowskaz na kemping prowadzi nas na środek pustyni, śladów brak, wracamy do wsi i pytamy. Wskazówki dość rozbudowane, ale jakoś trafiamy. Już wiemy, dlaczego w przewodniku napisali: w porze deszczowej upewnij się przed wyjazdem, że dla się dojechać. Kemping znajduje się po drugiej stronie wyschniętego koryta rzecznego. Dość szerokiego ;) Na kempingu ani żywej duszy, wisi sobie tylko cennik. Postanawiamy więc na własną rękę poszukać wioski Himba i wrócić tu na nocleg. Ale oczywiście Polacy tu byli: Nie ujeżdżamy za daleko, kiedy widzimy biegącą ku nam postać. Josef ledwo dyszy, ale tłumaczy, że widział nas w wiosce i zaraz zaczął biec w kierunku kempingu ;) Biedaczek, w tym upale … Zabieramy go na pokład i jedziemy do wioski Himba. Po drodze ciekawa konwersacja : “Podolsky?” “Lewandowsky?” :) Wioska jest pewnie pokazowa, ale raczej bez przewodnika nikłe mamy szanse zobaczyć coś innego. A tym bardziej cokolwiek zrozumieć. Josef tłumaczy z tamtejszego na angielski: Kobiety Himba słyną z koloru skóry: ponieważ woda jest tu bezcenna, zamiast się myć, okadzają się dymem z ziół, a potem smarują całe ciało mieszanką ochry i tłuszczu. Pięknie to zabarwia na czerwono. Do dziś ich ubrania szyte są ze skóry, a włosy zlepiane gliną: Co ciekawe, takie stroje nie są tylko na pokaz, spotykaliśmy mnóstwo tak ubranych kobiet w miastach czy na drodze. Przy okazji kupujemy trochę pamiątek - kosztują tu chyba ¼ tego co w mieście i pieniądze trafiają (mam nadzieję) w ręce wytwórców. Wszystko jest naprawdę ładne: rzeźbione zwierzątka, biżuteria ze skóry czy nasion palmy… Wracamy na kemping w Purros. Wyczytałam o nim w relacji i rzeczywiście wart jest odwiedzin. Choć ubogi w cywilizację (bezprądowy) to jednak bardzo klimatyczny. Każdy plac na kempingu otoczony jest eukaliptusami: Jak widać, jest grill i nawet stoliczek! Łazienka i toaleta wkomponowana w eukaliptus: Kto znajdzie sitko prysznicowe na zdjęciu? W eukaliptusach chyba milion ptaków ma gniazda, bo ćwierkanie dobiega ze wszystkich stron. Palimy w “boilerze” wyschniętym krowim guankiem (nie śmierdzi już zupełnie) i mamy ciepłą wodę pod prysznicem. Dalej jak zwykle: jagnięcinka z grilla, wino, spoglądanie w gwiazdy, nocne Polaków rozmowy... Eh, ciężki będzie powrót do polskiej rzeczywistości… cdn.
  23. 1 point
    Odcinek 7, czyli sól jest dobra do zupy, ale na drogę nie bardzo ;) Po noclegu w Hentiesbaai wsród niemieckich i południowoafrykańskich wędkarzy wracamy na C34, która na tym odcinku nosi nazwę “droga solna”, bo jej nawierzchnia to nie żwir, ale sól właśnie. Pewnie kiedy jest sucho, powierzchnia soli jest twarda jak beton. Niestety kiedy mży, robi się solna błotna ślizgawka. Wzorem innych, częściej jedziemy więc obok drogi niż po niej… Mamy do przejechania jakieś 150 km po takiej nawierzchni, cały czas siąpi, oceanu zbytnio nie widać, nudno jest… Hilux po jakieś godzinie wygląda tak: Prawie słychać, jak sól konsumuje metalowe elementy podwozia ;) Zajeżdżamy do kolejnego wraku, tym razem kuter rybacki z 1975. Niewiele z niego zostało: Północna część Wybrzeża Szkieletów to niedawno otworzony park narodowy, który zaczyna się oryginalną bramą wjazdową: Parku nie ba się ominąć, więc jest bezpłatny, trzeba tylko się wpisać na wjeździe i wyjechać przed zmrokiem. Park Narodowy Skeleton Coast chroni to: czyli krajobraz pustkowia. Zjazd z drogi jest gesetzlich verboten, więc to co jest na zdjęciu powyżej było zupełnie nielegalne ;) Na ulotce stało: “ślady twoich kół będą widoczne jeszcze dziesiątki lat! nie niszcz krajobrazu!” No cóż, przepraszamy bardzo, ale Jagnie zachciało się w krzaczki, tzn. w tym wypadku chyba w skałki… Odbijamy z wybrzeża na wschód, na C34. I od razu inna pogoda! Przedział nawigacyjny: Na środku C34 stoi sobie struś. Co tak stoi, zamiast zejść z drogi? Bo przeprowadza przez drogę osiem strusiątek! A pochód zamyka drogi struś: Zjeżdżamy w boczne drogi (D612) i dojeżdżamy do miejsca z listy UNESCO: Twyfelfontein (w afrikanaans: niespodziewane źródło). Z reguły oblegane przez turystów, teraz jesteśmy sami, dostajemy lokalną przewodniczkę i idziemy podziwiać naskalne malowidła Buszmenów, liczące sobie kilka tysięcy lat. Przestawiają one głównie zwierzęta: poniżej lew z ludzką stopą na końcu ogona: Przewodniczka, mówiąca do nas pięknym angielskim, z kolegami rozmawiała w lokalnym języku Khoekhoe, który jest znany z “mlasków”. Mlaski są zapisywane m.in. jako “!”. Brzmi to bardzo ciekawie ;) Skacząc pomiędzy skałkami zauważamy to, przed czym ostrzegają przewodniki: oraz inne mniej groźne: Wracając z Twyfelfontein widzimy piękną kałużę (w porze suchej kałuża to raczej rzadkość) i postanawiamy “umyć” Hiluxa. A raczej zastąpić sól błotem: Mycie, jak mycie, ale jaka frajda z kałuży ;) Kilka km na południe kolejna atrakcja geologiczna: Valley of Organ Pipes, czyli Dolina Organów. Jest to wulkaniczna skała (dokładnie doleryt), która w czasie zastygania przybrała formę sześciobocznych słupów: Potem troszkę źle odczytujemy mapę i dość na około jedziemy do kolejnej ciekawostki geologicznej. Robimy sporą pętlę drogami bocznymi: Niedawno musiało padać i gdzieniegdzie drogę popsuło. Ale krajobraz za oknem piękny, więc nie żałujemy nadłożonych kilometrów ;) Niestety, kiedy dojeżdżamy do “Skamieniałego lasu”, zastajemy zamkniętą już bramę. No, nie, nie może być, nie po to przecież tyle drogi nadłożyliśmy! Przechodzimy przez dziurę w płocie. Na co wychodzi do nas przewodnik i mówi: “ooo, widzę, że jesteście bardzo zdesperowani, żeby zobaczyć skamieniały las!” i z uśmiechem otwiera nam bramę ;) To jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie można odkopać skamieniałe drewno. Substancja organiczna została całkowice zastąpiona krzemionką, więc jest to bardzo twarda skała. Ale ciągle o wyglądzie drewna: ale w środku po oszlifowaniu może wyglądać to tak: Chce mi się śmiać, bo pamiętam, ile kosztowały w Arizonie takie malutkie kawałeczki tego “drewienka”. A tutaj walało się to wszędzie. Krawężniki - drewno, żwir na ścieżce - drewno… Jesteśmy z powrotem w okolicy Twyfelfontein, zrobiło się już ciemno, więc nie mamy wyjścia, pierwszy kemping nasz. Padło na Movani Mountain Camp, prowadzony przez lokalną społeczność (sporo tego było w Namibii i chyba powinno się właśnie taką działalność popierać). Kempingi “gminne” (czyli prowadzone przez lokalnych) łatwo odróżnić od tych prywatnych (gdzie właściciel z reguły jest biały) po łazienkach/toaletach. Zdecydowanie czyściej jest na tych drugich ;) Wieczór na kempingu jak zwykle: jagnięcina z grilla, czerwone wytrawne… cdn...
  24. 1 point
    Odcinek 5, czyli znów przemycę nieco geologii ;) Mniej więcej godzinę później ryczące dzieciaki zasypiają, a my wraz z nimi. Nie na długo jednak. Tym razem Jagnę, a nie Rafa budzi dziadek kaszlący dobre pół godziny jak w ostatnim stadium gruźlicy. Korzystając z okazji Jagna schodzi z namiotu i spotyka całkiem obudzonego Andrzeja ;) No nic, śpimy dalej. A nad ranem... - Przecież nic nie marudzę! - Ale patrzysz z wyrzutem! - Przecież ty i tak nic nie widzisz bez szkieł! - Ale wiem, że patrzysz! No cóż, Raf ma potrójny powód do marudzenia: pół nocy darły się dzieci, drugie pół kaszlał ich dziadek, a nad ranem ktoś odpalił generator ;) Dlaczego więc śpimy na kempingach zamiast w dziczy? Bo: - dzicz jest najczęściej ogrodzona płotem i jest czyjąś farmą; - po dziczy latają jakieś dziwne duże kotowate; - fajnie jednak móc wziąć prysznic kiedy jest ponad 35 stopni ;) Pytamy właścicielki farmy, czy następny odcinek drogi też jest tak nierówny jak ten wczorajszy, dowiadujemy się, że drogi są naprawiane po opadach, a że dawno nie padało… Wbrew ostrzeżeniom, druga część D831 jest dużo znośniejsza. Mijamy wczorajszą wycieczkę motocyklistów, rozciągniętą chyba na kilkanaście km: Koło południa dojeżdżamy do Sossusvlei, kolejnego “must see” w Namibii. To największe dostępne zbiorowisko wydm w tym kraju. I jednocześnie najwyższe. Piasek w Sussusvlei ma ok. 5 mln lat, pierwotnie znajdował się na pustyni Kalahari, skąd przeniosła go rzeka Orange River. A z brzegów rzeki przywiał go już standardowo wiatr ;) Podobno wydmy trzeba koniecznie zobaczyć o wschodzie lub zachodzie słońca, ale to jest możliwe jedynie przy noclegu na tutejszym kempingu. Nie chce nam się marnować pół dnia, więc trudno, zobaczymy je przy słońcu będącym w zenicie. No może jakieś 5 stopni niżej ;) Wydmy Sossusvlei to Park Narodowy Namib - Naukluft, płaci się za całodzienny wstęp. Tuż za recepcją zaczyna się asfalt prowadzący do wydm. Śmiesznie - 60km asfaltu w środku pustyni ;) I nie wiedzieć czemu, dla motocykli zakaz: Asfalt kończy się parkingiem oraz wielkim napisem, że dalej to już “4x4 only”. No może i… Zawsze można zostawić auto i skorzystać z płatnej podwózki. Ogarnia nas lekkie zwątpienie (ale raczej w możliwości Hiluxa, który ledwo pod większe górki podjeżdża…). Na szczęście na parkingu jest też traktor. Czyli - jakby co - ma nas kto wyciągnąć ;) Zapinamy po raz pierwszy i ostatni nasze 4x4, Raf za kierownicą wkręca Hiluxa na wysokie obroty - jedyne, przy których to auto jakoś jedzie i suniemy po piachu… na szczęście nie cała droga jest kopnym piachem: Lądujemy na parkingu zwanym Deadvlei i urządzamy małą sesję: Niektórzy nie mieszczą się na masce: Do samych wydm jeszcze kawałek na pieszo (wszędzie napisy: offroad verboten!) Oczywiście, tradycyjnie, zawsze kiedy wybieramy się na spacer, słońce musi być najwyżej jak się tylko da ;) Cień jest “imponujących” rozmiarów: To białe coś to glinka, po której idzie się znaczniej łatwiej, niż po piachu. Piach po prostu parzy w stopy i bardzo żałuję, że mam sandały, do których piasek wchodzi bez problemu… Andrzej pyta: to jak wysokie są te wydmy? Dam radę? Jakieś 300 m ;) Usiłujemy go odwieść od pomysłu, ale się nie dało… Ze szczytu Andrzej postanawia zejść w sposób szybki, czyli po prostu zbiec. Niestety spadają mu przy tym klapki i obserwujemy z dołu, jak usiłuje jednocześnie zawisnąć w powietrzu, ubrać klapki i nie dotykać gorącego piasku… Z dołu wygląda to zabawnie, ale wieczorem Andrzej pokazuje nam poparzenia na podeszwach swoich stóp… Na koniec swojego spacerku wypił duszkiem całą butelkę wody ;) Ale jakoś to przeżył ;) Mniej lub bardziej poparzeni dochodzimy do wyschniętego jeziorka za wydmami, teraz to płaskie, białe coś, składające się z wyschniętej glinki: Jeziorko ostatni raz napełniło się chyba w 1997, przez rzekę Tsauchab. Później, kolejny raz parząc stopy, wracamy przez wydmy do Hiluxa. Za kierownicą Andrzej, który po piachu w życiu nie jeździł, i prawie nas zakopał ;) Kolejny przystanek - najsłynniejsza wydma w Namibii,czyli Dune 45 (od 45. kilometra na drodze). Ta wydma jest dość rzadkiego rodzaju - to wydma gwiaździsta, przypominająca nieco stożek. Tutaj następuje premiera naszych wyprawowych koszulek. Rzeczywisty kolor piasku, to coś pośredniego między aparatem Jagny i Rafa ;) (Wydmy są zabarwione tlenkiem żelaza na czerwonawy kolor) Chyba widać, kto jest górą ;) A tu widać, jak wydmy “poruszają” się w skutek przesypywana piasku z jednego stoku na drugi: Ponieważ jesteśmy na środku pustyni Namib, postanawiamy nie marudzić i zjeść obiad tam gdzie się da, czyli w restauracji koło recepcji parku. Szczególnie, że ostatni sklep spożywczy był w Lüderitz (czyli 500 km temu) , a następny powinien być w Walwis Bay (czyli za 300 km!) Jak zwykle cała obsługa jest uśmiechnięta, wesoła i podśpiewująca pod nosem. I oczywiście czarna ;) Chyba nigdzie nie spotkałam tak radosnych ludzi w pracy ;) I do tego zimny Windhoek Bier ;) Kilka kilometrów dalej znów czeka nas spacer, do kanionu Sesriem (“Ses riem” to w afrikaans “sześć lin” - tyle było potrzeba, aby wyciągnąć wiadro wody z dna kanionu): W porze deszczowej płynie tędy rzeka Tsauchab. Patrząc na głębokość kanionu, bywa całkiem spora ;) Schodzimy wgłąb kanionu Sesriem: Jagna geolog dostaje zawodowego oczopląsu: Kanion został wyżłobiony przez ostatnich kilkaset tysięcy lat przez rzekę w bardzo ciekawych osadach naniesionych przez inną, wcześniejszą rzekę. Rzeka niosła ze sobą (w zależności od ilości wody, czyli energii przepływu) piasek, żwir oraz kawałki skał. Wszystko to pięknie się w czasie transportu obtoczyło, a na koniec scementowało węglanem wapnia. Później cały teren wyniósł się ku górze, a kolejna rzeka zaczęła te osady rozcinać. Starczy wykładu - po prostu było pięknie! Andrzej zauważa, że w jego aparacie przestał działać zoom, pewnie po bliskim spotkaniu aparatu z wydmowym piaskiem. Stuka, puka, dmucha, wszystko na nic. W końcu Jagna mówi: daj, podotykam, może coś pomoże. Aparat cudownie ożywa, a Andrzej na to: “a nie podotykałabyś może moich stóp”? Jesteśmy zapełnieni widokami na kilka dni, więc nie przeszkadza nam, że musimy jechać nudnym szutrem 300 km… Dookoła same płoty, farma za farmą… zastanawiamy się, jakich rozmiarów są te gospodarstwa, skoro bramy wjazdowe są średnio co 50 km… Robi się ciemno i powoli myślimy, że będziemy musieli rozbić się pod płotem, ale widzimy reklamę logde i kempingu. Skręcamy więc w bramę farmy. Kemping jest, ale drogowskaz pokazuje: “recepcja 6 km”. Ciekawe, czy gdybyśmy się rozbili, ktokolwiek z recepcji by to zauważył? Lodge jak zwykle luksusowe (zresztą sama nazwa zobowiązuje: “Roctock Ritz Desert Lodge”) Kemping jak zwykle pusty ;) No i najważniejsze! Są surykatki!! Andrzej stwierdza: No, to możemy powoli wracać do domu ;) Kemping też piękny. Jesteśmy sami, drewno do napalenia w namibijskim “bojlerze” przygotowane, łazienki jak zwykle wyłożone kamieniem i jak zwykle z widokiem na góry… (a na łazienkowych drzwiach karteczka “proszę nie karmić szakali”) A chwilę później taki widok: a jeszcze później wykańczamy zapasy Windhoek Bier… cdn
  25. 1 point


×