Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 12.04.2014 in all areas

  1. 7 points
    Odcinek 10, czyli miały być słonie !!!! Khowarib. Budzimy się nieco później, być może zawdzięczamy to wczorajszej żołądkowej czystej, która czekała u Jagny na Faziego, ale się nie doczekała. Odkupimy ;) Widoki poranne przepiękne: i znów ruszamy na szuter: Po drodze mamy awarię Andrzejowego Garmina, który po prostu przestał nawigować, wyciągamy zatem Garmina Rafowego. I razem z Calgonowym GoPro mamy już niezły kokpit ;) Dojeżdżamy z powrotem do Palmweg, gdzie mamy znów kontrolę weterynaryjną. Dokładną. Namibijczyk zaczyna od: “na pewno nie macie mięsa, bo i tak zajrzę do lodówki i będzie mandat?” I tak zarekwirowano nam jagnięcinę… A dokładniej, sami ją zadenunjonowaliśmy. I przekazaliśmy komisyjnie do szałasu Himba, który był nieopodal ;) Nasz cel to park Etosha, słynący z ogromnych ilości dzikich zwierząt i będący chyba największą atrakcją północnej Namibii. Krajobrazowo jest tak sobie, płaska jak patelnia równina. Za wstęp się płaci, a w obrębie parku jest kilka “państwowych” kempingów, na których tłoczą się biali ;) i oczywiście marudzą na komfort. No rzeczywiście, za czysto tam nie było, ale to w końcu Czarna Afryka! Płacimy za miejsce i jedziemy na “safari”. Zwierząt dużo, ale słoni ani śladu… Szakal: Guźce: (zawsze się do foty wypinały tyłkiem ;) ) to takie fajne świnki z kłami ;) Mniej więcej przy pięćdziesiątej zebrze robi się nudno ;) Wracamy na kemping, gdzie zainstalowały się w międzyczasie ze 3 wycieczki autokarowe (takie śmieszne autobusy terenowe mają), rozkładamy namioty i widzimy, że lufcik zamknięty. No i na pace mamy grubą warstwę pyłu na wszystkim… Chłopaki biorą się za zmiotki, a ja w zamian proponuję jajecznicę ;) wieczór spędzamy wśród odgłosów autobusowych imprez (ale szybko coś kończą) oraz mango, do którego zlatują się tabuny ciem i podżerają ;) a oswojone szakale włażą pod stół i wylizują patelnię po jajecznicy... Wszędzie piszą, że zwierzęta w Etoshy najlepiej obserwować bladym świtem, więc wycieczki budzą nas jeszcze po ciemku, pewnie przed piątą. Oj nie. Nawet słonie nie namówią Jagny na wstanie o takiej bandyckiej porze! Wyruszamy zatem o normalnej dla Jagien porze, koło 10 ;) i znów widzimy tabuny zebr, antylop, żyraf, ale słoni…. No nie ma słoni i już…. Przejeżdżamy wzdłuż cały park nie widząc słoni i kierujemy się na Tsumeb. Droga B1 - asfalt! Aż dziwnie się jedzie… Przed Tsumeb zjeżdżamy do jeziora Oshikoto. To jezioro to cenot - czyli jaskinia krasowa, w której zapadł się strop. I powstało okrąglutkie jeziorko: W czasie I wojny światowej było to miejsce bitwy niemiecko-miejscowej. I podobno na dnie jeziorka znajduje się : 8 Feldkanonen, 2 Maschinekanonen, 2 Revolverkanonen, 7 Gebirgekanonen. i jakieś dziwne urządzenia: A nad jeziorem taka tabliczka: ech my wszyscy malutcy przy nim jesteśmy… sam, 5 lat przez Afrykę rowerem… Zajeżdżamy do Tsumeb, które jest dawnym miastem górniczym (głównie miedzi). Kopalni już nie ma, miasto czyste i zadbane… po górnictwie zostało muzeum: W całym Tsumeb nie możemy znaleźć czynnej knajpy, lądujemy w czymś KFC-podobnym, aż wstyd… Między Tsumeb a Grootfontein nie można pominąć tego: To największy na świecie meteoryt w jednym kawałku: Hoba. A przy okazji jest największym znanym kawałkiem żelaza rodzimego (60 t) znajdującym się na powierzchni naszej planety. Jest ciągle tam, gdzie go odkopano (podczas orki), na prywatnej farmie. O dziwo, nie ma krateru. Na wieczór lądujemy na małym prywatnym kempingu pod Grootfontain, prowadzonym przez “uroczego” Niemca, który wita nas tekstem: “o, Polacy, a samochodu mi nie ukradniecie?” . I bardzo jest zdziwiony faktem, że biedni Polacy mogą podróżować po Namibii. No cóż, chyba dość dawno był ostatnio w Europie i nie zauważył pewnych zmian… Dowiadujemy się za to, że mamy olimpijskie złoto ;) Po dość długiej i zawiłej rozmowie z Niemcem przechodzimy do konkretów, czyli ceny noclegu. Nie bardzo mi się podoba jego opinia o Polakach, więc postanawiam to wykorzystać i pytam, ile wynosi cena “für arme Polen” , czyli dla biednych Polaków. I płacimy 50 N$ zamiast zwyczajowych 100 - 150 ;) I do tego mamy drewno na grilla. Tym razem na kolację tradycyjna potrawa namibijska, czyli wurszt: cdn…
  2. 7 points
  3. 4 points
    A teraz to samo w obrazkach ;)
  4. 3 points
    No to piszę. Wspomniałem o zagajaniu napotkanych lokalnych ludzi. Trzeba jednak zaznaczyć, że bez znajomości choćby podstaw hiszpańskiego nie było by łatwo. Z angielskim poradzić sobie można w hotelach i restauracjach z wyższej półki, ale nie należy liczyć, że jakikolwiek napotkany na drodze tambylec zrozumie o co nam chodzi. I dobrze, bo daje to motywację do nauki. Mi wystarczyło kilkutygodniowe przeglądanie różnych zestawów rozmówek, wsłuchiwanie się w płyty i przeglądanie tego co dostępne w sieci. Byle jak, ale porozumieć się dało i zawsze trafiałem tam gdzie chciałem. Z Bariloche pojechaliśmy dalej na południe, początkowo gładkim asfaltem, a potem zboczyliśmy do parku Los Alerces pooglądać tysiącletnich kuzynów amerykańskich sekwoi. Pogoda dopisała, widoki pyszne więc kolejny dzień trzeba było zaliczyć do udanych. Mniej udany był wybór hotelu, który okazał się być kategorii podłej, ale był jedynym jaki udało nam się zauważyć w pobliżu cywilizacji, a ta potrzebna była by żołądki napełnić jakimś radosnym płynem. Jak przygoda to przygoda! Kolejnego ranka, tuż przed południem skierowaliśmy naszego rumaka na zachód w kierunku Chile. Droga co wiodła początkowo przez pustkowie, gdzie na rozstajach trzeba się było zastanawiać dobrze, w którą stronę skręcić, po chilijskiej stronie przeszła w leśny dukt a potem trakt wiodący dolinami i wąwozami. Różnorodność wielce poruszająca i widowiskowa. Po zachodniej stronie Andów jest zdecydowanie wilgotniej i troszkę nas skropiło tego dnia, ale mieliśmy w planie odbić to sobie mocząc się w termach zasilanych wodą z gorących, wulkanicznych źródeł. Termy znaleźliśmy, ale noclegu na miejscu, a był to środek lasu, nie, bo ktoś sprytny nas uprzedził, dlatego rad nierad pojechaliśmy dalej aż do Chaiten, które to miasteczko w 2008 roku całkowicie zostało zasypane przez wulkaniczny pył. Dzisiaj, po latach się odradza, ale długo było miejscem opuszczonym. Zresztą i teraz zieje lekkim przygnębieniem. Gdy tam dojechaliśmy wieczór był już niemłody i wydawało się, że noclegu nie znajdziemy. Po objechaniu kilku pustych ulic stanęliśmy przed czymś co wyglądało na knajpę by znaleźć tam duży napis „cerrado”. Już zrezygnowani mieliśmy jechać dalej, gdy z uchylonych drzwi wyłoniła się kudłata głowa pytająca czegóż nam trzeba. Szybko się okazało, że wszystko czego nam trzeba dostępne było na miejscu, a czupryna należała do właściciela tego przybytku świadczącego usługi wszelakie. Okazał się on wyjątkowym specem od przyrządzania ryby świeżo wyłowionej z oceanu. Coś wspaniałego. Po takim posiłku wszelkie napięcie znika i nie przeszkadza nawet kompletnie zimna woda w łazience brak szybek w drzwiach do pokoju. Jeśli kiedykolwiek zdąży się wam być w Chaiten, pędźcie do El Quijote i uściskajcie ode mnie Javiera.
  5. 3 points
    Odcinek 9, czyli offroadu starczy nam na jakiś czas Rano budzą nas miliony ptaków śpiewających gdzieś w gałęziach ponad naszymi namiotami, ale nawet Raf na to nie marudzi ;) Musimy się wydostać z Purros z powrotem do cywilizacji. Miny mamy trochę niepewne, bo wczorajszy odcinek to było ćwierć drogi D3707, a zajęło nam pół dnia. Dziś do pokonania mamy resztę. Chcemy dojechać do miasta Opuwo (prawdziwe miasto, takie ze sklepami!) a po drodze mapa pokazuje jedną kropę o nazwie “Orupembe”. No nic, ruszamy. Droga okazuje się dużo bardziej cywilizowana, niż poprzedni odcinek, trafia się nawet szeroki, prosty szuter: Większość drogi wygląda tak: trochę trzęsie, ale problemów brak. Orupembe okazuje się składać z trzech chałup, więc jedziemy dalej i zatrzymujemy na środku wyschniętego koryta rzecznego na lunch: i jedziemy dalej: w południe cień wygląda tak: Po jakiś 250 km zjeżdżamy z gór i krajobraz zmienia się całkowicie. Jest płasko, zielono i rolniczo. I do tego ludzie dookoła! A tu kopiec termitów: W końcu jesteśmy w Opuwo, pierwszym mieście, które wygląda jakby leżało w Afryce,a nie w Niemczech ;) Jest hałaśliwie, ciasno, gorąco… Są panie Herero: Ich stroje nawiązują do sukien żon pastorów, a czapki do krowich rogów. Nie wiem, jakim cudem wytrzymują one w tym upale… Panie Himba chyba lepiej są przystosowane do upałów: Znajdujemy stację benzynową, SPAR i piekarnię, możemy więc uciekać znów w dzikie ;) Jesteśmy w najbradziej północnym punkcie naszej rajzy, stąd do Angoli tylko 100 km... Robimy więc odwrót na południe i jedziemy elegancką szutrówką. Ale po drodze “malutka” przełęcz. Właśnie ją nieco przerabiają i znacznie obniżają, ale i tak jest imponująca. Przełęcz Joubert, podjazd o nachyleniu dochodzącym do 1: 4,5, czyli 22%. Polecamy ;) Oczywiście cały czas latają po drodze jakieś zwierzątka, na szczęście najczęściej małe antylopy: robi się późno, zaczynamy rozglądać się za campingiem. W jednym z folderów mamy spis campingów “gminnych” i widzimy, że w pobliżu coś jest. Zajeżdzamy za znakami do luksusowych lodge (coś koło 300 PLN za dzień …), ale recepcjonista z uśmiechem propnuje camping za jakieś 30 PLN i jeszcze mówi, że możemy sobie przyjść na basen i skorzystać z europejskich gniazdek. No jak tu odmówić ? Khowarib Campsite to chyba najładniej położony camping na jakim byliśmy. Nad rzeką, dookoła góry, piękny zachód słońca. Fajnie się tak spędza Walentynki ;) cdn.
  6. 2 points
    Dotarcie do Osorno zajęło nam kilka dni. Po drodze było Buenos Aires z fikusami wielkości Dębu Bartka i Santiago ze spoglądającą smutno z góry Matką Boską. Z Santiago pojechaliśmy nocnym autobusem, co jest przygodą samą w sobie, bo Chilijski autobusy znacząco różnią się od naszych. Otóż siedzenie w takim autobusie można rozłożyć do całkowitego poziomu i wyciągnąwszy nogi smacznie przespać tysiąc ponad kilometrów. Dzięki temu wypoczęci o poranku mogliśmy zgłosić się po odbiór pojazdu. Choć zasadniczo kierować się mięliśmy na południe, na początek ruszyliśmy ku północy by przejechać przez Lake District. Tutaj lato było w pełni, słoneczko przyświecało radośnie, droga wiła się wśród wzgórz, a wyłaniające się tu i ówdzie wulkany dodawały egzotyki. Pierwszego dnia dla wprawki przejechaliśmy pierwszym kawałkiem szutrowej drogi. Miło się na sercu zrobiło, bo gs pod pełnym obciążeniem jechał nie zauważywszy zmiany. Naprawdę fajne to moto. No to w drogę: Góra ze śniegiem to wulkan Villarica.
  7. 1 point
    Jeszcze nie otrząsnąłem się z samolotowego zmęczenia i jeszcze wytrzęsione kości dają się we znaki. Pięć ostatnich tygodni spędziłem w Patagonii, z czego trzy w siodle. Oczywiście siodle GS-a 650. Chcecie więcej? :)
  8. 1 point
    dzisiaj się tak zastanowiłem po jeździe i zdecydowałem że też tak zrobię. :) Nie do końca, ja wzorowałem się na gmolach Touratech-a. trzeci punkt podparcia gmola opiera się na gumie o silnik. Wrzucam fotę jak to wygląda ;)
  9. 1 point
    Temat tematem, ale brakuje mi na forum tematu typu: Warto zobaczyć/Koniecznie zobacz, chodzi mi o temat w którym osoby które już kawałek świata, a szczególnie Europy zobaczyły, mogły by wrzucić krótkiego treściwego posta z krótkim opisem czy odnośnikiem i lokalizacją (ewentualnie z 2-3 zdjęcia) co warto zobaczyć/gdzie warto się wybrać odwiedzając dane państwo czy krainę geograficzną. Mniej wyjeżdżeni mogli by sobie tam zaglądnąć np. planując jakąś podróż i może akurat coś mu się spodoba, a wcześniej o tym nie słyszał. Mogło to by być podzielone tematycznie np. Bałkany, Skandynawia, Alpy, etc. Najlepiej żeby tematy były jak najbardziej treściwy i nie spamowany. Jeżeli istnieje a nie znalazłem lub nie znajdzie poparcia i chętnych do dzielenia się to przepraszam i post do kosza ;-)
  10. 1 point
    Oj Miruś, Ty to już pewnie po nocach nie śpisz, tylko głupoty Ci latają po głowie. Jeszcze tylko 75 pościków i DP się przed Tobą otwiera :-D
  11. 1 point
    Jasne, że pozwolę .... ;) Trochę zmieniłeś argumentację, ale co mi tam ... taka czy taka .... pozwalam, pozwalam ... :)
  12. 1 point
    Matko. Jakie emocje? Podpowiadamy rozwiazanie z używkami a nawet pada stwierdzenie żebyś nie siadał na wodnika bo to wciąga jak chodzenie po bagnie :) I budżet faktycznie może zakwiczeć :D
  13. 1 point
    No i uciekło pisanie... :( To raz jeszcze. Na koniec piewszego dnia jazdy nocleg znaleźliśmy w pierwszym napotkanym miejscu, gdzie dostaliśmy przyzwoity domek campingowy w dogodnej cenie. Później też nigdy nie mieliśmy problemu z noclegiem, bo w każdej najmniejszej nawet wiosce są hotele, schroniska czy prywatne noclegownie. Podobnie też z wyżywieniem, bo przeważnie napotykaliśmy szeroką paletę restauracji, barów i domowych jadłodajni. Oczywiście trzeba się przestawić na tamtejszy tryb, według którego obiad zjada się najwcześniej o siódmej, ale kiedy tę trudność się pokona, wybierać można do woli. Dla każdego coś miłego i również w przeróżnych cenach. Następnego ranka ruszyliśmy w stronę Chile z każdym kilometrem zbliżając się do podnóża wulkanu. Widoki i letnia pogoda napawały radością i tylko droga z każdym kilometrem robiła się coraz gorsza by wreszcie zamienić się już nie tylko w szutrową, ale zbudowaną z luźno rozsypanych otoczaków wielkości pięści. Jazda po czymś takim sprawia, że szybko zapomina sie o podziwianiu widoków. Miałem też mylne jak się okazało wrażnie, że taka droga nie mogła prowadzić do granicy. Mogła i później przekonaliśmy się, że wszystkie drogi łączące Chile z Argentyną wyglądają podobnie. Pokonanie granicy nie nastręcza problemów. Musieliśmy za każdym razem wypełnić kilka formularzy i przyjąć kilka pieczęci, ale zawsze odbywało się to sprawnie i bez kłopotów. Jadąc z Argentyny do Chile ptrzeba się dodatkowo poddać kontroli sanitarnej na wypadek posiadania zabronionych produktów. Taki lokalny koloryt. Dwa razy zdarzyło się, że byliśmy przeszukiwani, ale poza tym szło gładko. Po Argentyńskiej stronie, odwrotnie niż w Chile, droga robiła się coraz lepsza i wkrótce mogliśmy raczyć się kawą w jakimś przyjemnym miasteczku. Tego dnia dojechać mieliśmy w planie do Bariloche. Zawsze warto pogadać z lokalnymi ludźmi. Nam wskazano sympatyczną drogę „siedmiu jezior”, która prowadziła przez las i oczywiście między jeziorami przez wielce malowniczą okolicę, gdzie miło by było na dłużej się zatrzymać. Do Bariloche dotarliśmy wieczorem i znowu zatrzymaliśmy się w pierwszym przyzwoicie wyglądającym hotelu. Samo miasto będące hałaśliwym ośrodkiem turystycznym nie zrobiło dobrego wrażenia dlatego bez żalu kolenego ranka je żegnaliśmy.
  14. 1 point
    Przyznaje, że kiedyś wydawał mi się to dziwoląg ale dziś mam inne zdanie :slina:
  15. 1 point
    Nic podobnego nie napisałem :) Proszę bardzo. Oto początki. Zamówiona 700 gs okazała się 650-ką, na oko nieco już przechodzoną, ale technicznie w nienagannym stanie. Po objuczeniu wyglądała tak: Nie było łatwo spakować się na ten wyjazd mając w pamięci jeszcze i późniejsze żeglowanie. A po załadowaniu czas ruszać! Tytułem wyjaśnienia: 700-kę zamieniono na 650-kę, bo te pierwsze były tylko z obniżonym zawieszeniem. Drobne nieporozumienie.
  16. 1 point
    Bo ja wiem... W Wielki Post należy powstrzymywać się od przyjemności...
  17. 1 point
    To jak nazywasz mój spam? Poradami technicznymi??? :) :lol:
  18. 1 point
    Odcinek 8, czyli w końcu trochę offroadu ! Kemping Movani Mountain Camp tuż przed wyjazdem: Jagna stwierdza, że to jest jej dzień i siada za kierownicą. Pierwszy, niewielki bród przez rzekę Aba - Huab: Wracamy na drogę główną, czyli C39: Zaczyna się bardziej górzysty krajobraz, tak ponad 1000 m n.p.m.: Jagna daje jakoś radę, skoro Andrzej jest w stanie spać: Zwracam uwagę na rejli mocowanie Calgonowego GoPro ;) Można by to opatentować - ruchy lusterkiem pozwalały na precyzyjny dobór kadru ;) Po raz n-ty mijamy najważniejszy sprzęt drogowy w Namibii: równiarki chodzą prawie non stop po drogach kat “C” i pewnie dlatego nie uświadczy się na nich tarki, a dziury to już w ogóle zjawisko nieznane… Dojeżdżamy do skrzyżowania C39 z C43 gdzie ma być miejscowość Palmweg. Hm, fajnie by było, bo ostatnio jakąś wieś widzieliśmy przedwczoraj rano, jakieś 400 km temu.. Jednak jak zwykle zamiast miejscowości jest kemping oraz stacja paliw. Tankujemy, bo nie bardzo wiadomo, kiedy będzie znów okazja, ale zakupów zrobić nie ma gdzie... Jest za to posterunek weterynaryjny ;) Północna część Namibii jest oddzielona płotem ze względu na jakieś choroby bydła. Nie wolno z północy na południe wwozić ani zwierząt ani mięsa. Podobno to też trochę polityczne, bo północ to małe farmy czarnych, a południe to farmy białych… Zostaliśmy po raz kolejny zapisani w rejestrach (biurokracja jest w Namibii niezła, choć ogranicza się na szczęście do wypełniania formularzy) i możemy jechać Góry Stołowe: Pierwsze żyrafy: Stoi sobie przy drodze i się pasie: Na szczęście pod koła nie wbiega ;) O dziwo po drodze jest kilka wioseczek, a w jednej napis: Bakery (a nie Bäckerei !). Po hamulcach, wsteczny, będzie chleb! Chlebem pachniało na 100 m przed sklepem, właściwie było to coś podobnego do naszej chałki. Przepłaciliśmy zdrowo, ale co tam ;) Możemy więc stanąć na jedzenie: Kawa z mlekiem, chleb z serem, na deser melon… Nasza lodówka po dłuższej jeździe mrozi do -8 stopni, więc czasem mamy mały problem z krojeniem ;) Po jedzeniu musi być chwila relaksu… Dojeżdżamy do Sesfontein, małego miasteczka, które jest “bramą wjazdową” do krainy Himba i Herero, czyli Kaokoland. Kaokoland to północno-zachodni narożnik Namibii, gdzie prawie nie ma białych, są za to góry, zieleń, zwierzęta i ludy zachowujące tradycje. No i nie ma już “szutrowych autostrad”... Nasz plan, to zrobienie 370 km pętli przez Purros. Ale pierwsze 50 km pozbawia nas złudzeń. Teraz chcemy po prostu dojechać do Purros ;) No i w końcu mamy jakiś offroad, a nie tylko szerokie szutry. Są kamienie, są wąskie zakręty, jest piach … Najpierw jest znośnie: Ale później prędkość spada nam do 40 km/h A jeszcze potem kawałek pustyni: A gdzieniegdzie takie “kwiatki” : Andrzej oczywiście poszedł policzyć cylindry ;) Po jakiś 3 godzinach osiągamy Purros. Drogowskaz na kemping prowadzi nas na środek pustyni, śladów brak, wracamy do wsi i pytamy. Wskazówki dość rozbudowane, ale jakoś trafiamy. Już wiemy, dlaczego w przewodniku napisali: w porze deszczowej upewnij się przed wyjazdem, że dla się dojechać. Kemping znajduje się po drugiej stronie wyschniętego koryta rzecznego. Dość szerokiego ;) Na kempingu ani żywej duszy, wisi sobie tylko cennik. Postanawiamy więc na własną rękę poszukać wioski Himba i wrócić tu na nocleg. Ale oczywiście Polacy tu byli: Nie ujeżdżamy za daleko, kiedy widzimy biegącą ku nam postać. Josef ledwo dyszy, ale tłumaczy, że widział nas w wiosce i zaraz zaczął biec w kierunku kempingu ;) Biedaczek, w tym upale … Zabieramy go na pokład i jedziemy do wioski Himba. Po drodze ciekawa konwersacja : “Podolsky?” “Lewandowsky?” :) Wioska jest pewnie pokazowa, ale raczej bez przewodnika nikłe mamy szanse zobaczyć coś innego. A tym bardziej cokolwiek zrozumieć. Josef tłumaczy z tamtejszego na angielski: Kobiety Himba słyną z koloru skóry: ponieważ woda jest tu bezcenna, zamiast się myć, okadzają się dymem z ziół, a potem smarują całe ciało mieszanką ochry i tłuszczu. Pięknie to zabarwia na czerwono. Do dziś ich ubrania szyte są ze skóry, a włosy zlepiane gliną: Co ciekawe, takie stroje nie są tylko na pokaz, spotykaliśmy mnóstwo tak ubranych kobiet w miastach czy na drodze. Przy okazji kupujemy trochę pamiątek - kosztują tu chyba ¼ tego co w mieście i pieniądze trafiają (mam nadzieję) w ręce wytwórców. Wszystko jest naprawdę ładne: rzeźbione zwierzątka, biżuteria ze skóry czy nasion palmy… Wracamy na kemping w Purros. Wyczytałam o nim w relacji i rzeczywiście wart jest odwiedzin. Choć ubogi w cywilizację (bezprądowy) to jednak bardzo klimatyczny. Każdy plac na kempingu otoczony jest eukaliptusami: Jak widać, jest grill i nawet stoliczek! Łazienka i toaleta wkomponowana w eukaliptus: Kto znajdzie sitko prysznicowe na zdjęciu? W eukaliptusach chyba milion ptaków ma gniazda, bo ćwierkanie dobiega ze wszystkich stron. Palimy w “boilerze” wyschniętym krowim guankiem (nie śmierdzi już zupełnie) i mamy ciepłą wodę pod prysznicem. Dalej jak zwykle: jagnięcinka z grilla, wino, spoglądanie w gwiazdy, nocne Polaków rozmowy... Eh, ciężki będzie powrót do polskiej rzeczywistości… cdn.
  19. 1 point
    Odcinek 7, czyli sól jest dobra do zupy, ale na drogę nie bardzo ;) Po noclegu w Hentiesbaai wsród niemieckich i południowoafrykańskich wędkarzy wracamy na C34, która na tym odcinku nosi nazwę “droga solna”, bo jej nawierzchnia to nie żwir, ale sól właśnie. Pewnie kiedy jest sucho, powierzchnia soli jest twarda jak beton. Niestety kiedy mży, robi się solna błotna ślizgawka. Wzorem innych, częściej jedziemy więc obok drogi niż po niej… Mamy do przejechania jakieś 150 km po takiej nawierzchni, cały czas siąpi, oceanu zbytnio nie widać, nudno jest… Hilux po jakieś godzinie wygląda tak: Prawie słychać, jak sól konsumuje metalowe elementy podwozia ;) Zajeżdżamy do kolejnego wraku, tym razem kuter rybacki z 1975. Niewiele z niego zostało: Północna część Wybrzeża Szkieletów to niedawno otworzony park narodowy, który zaczyna się oryginalną bramą wjazdową: Parku nie ba się ominąć, więc jest bezpłatny, trzeba tylko się wpisać na wjeździe i wyjechać przed zmrokiem. Park Narodowy Skeleton Coast chroni to: czyli krajobraz pustkowia. Zjazd z drogi jest gesetzlich verboten, więc to co jest na zdjęciu powyżej było zupełnie nielegalne ;) Na ulotce stało: “ślady twoich kół będą widoczne jeszcze dziesiątki lat! nie niszcz krajobrazu!” No cóż, przepraszamy bardzo, ale Jagnie zachciało się w krzaczki, tzn. w tym wypadku chyba w skałki… Odbijamy z wybrzeża na wschód, na C34. I od razu inna pogoda! Przedział nawigacyjny: Na środku C34 stoi sobie struś. Co tak stoi, zamiast zejść z drogi? Bo przeprowadza przez drogę osiem strusiątek! A pochód zamyka drogi struś: Zjeżdżamy w boczne drogi (D612) i dojeżdżamy do miejsca z listy UNESCO: Twyfelfontein (w afrikanaans: niespodziewane źródło). Z reguły oblegane przez turystów, teraz jesteśmy sami, dostajemy lokalną przewodniczkę i idziemy podziwiać naskalne malowidła Buszmenów, liczące sobie kilka tysięcy lat. Przestawiają one głównie zwierzęta: poniżej lew z ludzką stopą na końcu ogona: Przewodniczka, mówiąca do nas pięknym angielskim, z kolegami rozmawiała w lokalnym języku Khoekhoe, który jest znany z “mlasków”. Mlaski są zapisywane m.in. jako “!”. Brzmi to bardzo ciekawie ;) Skacząc pomiędzy skałkami zauważamy to, przed czym ostrzegają przewodniki: oraz inne mniej groźne: Wracając z Twyfelfontein widzimy piękną kałużę (w porze suchej kałuża to raczej rzadkość) i postanawiamy “umyć” Hiluxa. A raczej zastąpić sól błotem: Mycie, jak mycie, ale jaka frajda z kałuży ;) Kilka km na południe kolejna atrakcja geologiczna: Valley of Organ Pipes, czyli Dolina Organów. Jest to wulkaniczna skała (dokładnie doleryt), która w czasie zastygania przybrała formę sześciobocznych słupów: Potem troszkę źle odczytujemy mapę i dość na około jedziemy do kolejnej ciekawostki geologicznej. Robimy sporą pętlę drogami bocznymi: Niedawno musiało padać i gdzieniegdzie drogę popsuło. Ale krajobraz za oknem piękny, więc nie żałujemy nadłożonych kilometrów ;) Niestety, kiedy dojeżdżamy do “Skamieniałego lasu”, zastajemy zamkniętą już bramę. No, nie, nie może być, nie po to przecież tyle drogi nadłożyliśmy! Przechodzimy przez dziurę w płocie. Na co wychodzi do nas przewodnik i mówi: “ooo, widzę, że jesteście bardzo zdesperowani, żeby zobaczyć skamieniały las!” i z uśmiechem otwiera nam bramę ;) To jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie można odkopać skamieniałe drewno. Substancja organiczna została całkowice zastąpiona krzemionką, więc jest to bardzo twarda skała. Ale ciągle o wyglądzie drewna: ale w środku po oszlifowaniu może wyglądać to tak: Chce mi się śmiać, bo pamiętam, ile kosztowały w Arizonie takie malutkie kawałeczki tego “drewienka”. A tutaj walało się to wszędzie. Krawężniki - drewno, żwir na ścieżce - drewno… Jesteśmy z powrotem w okolicy Twyfelfontein, zrobiło się już ciemno, więc nie mamy wyjścia, pierwszy kemping nasz. Padło na Movani Mountain Camp, prowadzony przez lokalną społeczność (sporo tego było w Namibii i chyba powinno się właśnie taką działalność popierać). Kempingi “gminne” (czyli prowadzone przez lokalnych) łatwo odróżnić od tych prywatnych (gdzie właściciel z reguły jest biały) po łazienkach/toaletach. Zdecydowanie czyściej jest na tych drugich ;) Wieczór na kempingu jak zwykle: jagnięcina z grilla, czerwone wytrawne… cdn...
  20. 1 point
    Odcinek 6, czyli jedziemy 100 km, żeby zobaczyć pewną roślinkę … Wieczorem śmialiśmy się z karteczki “nie karmić szakali”. Tymczasem, jak tylko zrobiło się całkiem ciemno, zaczęły na nas patrzeć pary czerwonych oczek ;) A zasypiając, byłam pewna, na co Raf będzie marudził rano - na płaczące w nocy szakale ;) Rano Jagna chowa równouprawienie w kieszeń i robi chłopakom jajaecznicę na szynce: Tuż koło kempingu latają sobie stada zebr (zeber?): Wracamy na C14 i gdyby nie krzyk Jagny, znów byśmy przejechali: Jesteśmy dokładnie na 23° 27′ szerokości geograficznej południowej. (co prawda obecnie zwrotnik Koziorożca powędrował na 23° 26′ 16″ , ale pewnie tabliczki nie przestawili ) I dalej C 14, zaczyna się robić kręto i górzyście: Zatrzymujemy się na parkingu obok ciekawych skałek: I Jagna stwierdza: a może w końcu ja bym trochę pojeździła? No to proszę: Poza miastem ruch lewostronny trudny nie jest ;) Tylko ciągle prawa ręka szuka biegów gdzieś w drzwiach ;) Jagna dowozi całość do Walvis Bay, z powrotem nad Atlantyk. Offtopic: kto kojarzy stare szanty Porębskiego?: “Ze Świnoujścia do Walvis Bay Droga nie była krótka, A po dwóch dobach albo mniej, Już się skończyła wódka.” Walvis Bay to największy port Namibii. Z atrakcji turystycznych: flamingi. Ogólnie: dość bogato i europejsko, czyli nudno. Chcielibyśmy jednak zatankować (pikuś) i zrobić zakupy (tylko gdzie??). Mniej więcej za piątym przejechaniem wszystkich uliczek w centrum udaje nam się namierzyć sklep spożywczy - wyłącznie dzięki pani, która pcha przed sobą wózek z jedzeniem. Zjeżdżamy w bok, żeby objechać 100 km pętelkę polecaną przez wszystkie przewodniki, tzw. Welwitschia Tour. Andrzej od razu kracze: taaa, na zdjęciach to piękne, ale… Najpierw droga wiedzie przez teren zwany “Moon Landscape” i rzeczywiście, widoki iście księżycowe: A potem jedziemy do miejsca, gdzie występuje welwiczja - roślina endemit, która występuje wyłącznie w Namibii i jako jedna z nielicznych potrafi przetrwać te pustynne warunki. Wygląda nieszczególnie: Droga do welwiczji należała do tych wybitnie kurzących: Niezbyt zachwyceni (Andrzej: “a nie mówiłem?”) wracamy w stronę Walvis Bay i C34 jedziemy wzdłuż wybrzeża oceanu. Ten kawałek wybrzeża atlantyckiego nosi nazwę “Wybrzeże Szkieletów”. Nazwa odpowiednia… Wybrzeże to charakteryzuje się bardzo silnym, zimnym prądem benguelskim ibardzo niesprzyjającymi warunkami na lądzie (pustynia). Do dziś, na długości ok. 5000 km rozbiło się tam ponad 1000 statków! W dodatku rozbitkowie nie mieli szans przeżycia na lądzie… Jest wietrznie, zimno i wilgotno: Niewiele wraków jest łatwo dostępnych, tu akurat taki całkiem współczesny, sprzed zaledwie kilku lat: Przy tym wraku spotykamy ekipę z Hilxem wypożyczonym w Bocian Safaris i są to Polacy. Robią większą wycieczkę, na samą Namibię mają zaledwie kilka dni, więc nie zjeżdżają z głównych dróg... Robi się ciemno, widoki żadne, czas szukać kempingu (wzdłuż całego wybrzeża napisy: offroad verboten! camping verboten!) Znajdujemy kemping w najbliższym miasteczku i nie możemy się nadziwić, że jest pełny. Okazuje się, że ten kawałek wybrzeża to mekka wędkarzy. Namibijski sposób przewożenia wędek: Ciekawe, co na to powiedziałyby unijne przepisy bhp ;) Kemping jest taki bardziej cywilizowany (zresztą dlatego niezbyt nam się podoba) i wyposażony w gniazdka elektryczne. Niestety nie możemy z nich skorzystać, bo wtyczki namibijskie nie przypominają niczego normalnego: Zagapiliśmy się w Windhoek, a na prowincji nie udało nam się kupić żadnego adaptera… Raf ma problem, bo swój aparat może ładować tylko na 230 V :mur: Jagna stwierdza: Niemcy mają na pewno wszystko, a nawet wszystko +1, czyli będą mieć adapter zapasowy. Oczywiście mieli i nawet pożyczyli na całą noc. I pewnie sobie komentowali: no tak, Polacy, wybrali się w podróż, ale adapter już ich nie stać... cdn.
  21. 1 point
    Odcinek 5, czyli znów przemycę nieco geologii ;) Mniej więcej godzinę później ryczące dzieciaki zasypiają, a my wraz z nimi. Nie na długo jednak. Tym razem Jagnę, a nie Rafa budzi dziadek kaszlący dobre pół godziny jak w ostatnim stadium gruźlicy. Korzystając z okazji Jagna schodzi z namiotu i spotyka całkiem obudzonego Andrzeja ;) No nic, śpimy dalej. A nad ranem... - Przecież nic nie marudzę! - Ale patrzysz z wyrzutem! - Przecież ty i tak nic nie widzisz bez szkieł! - Ale wiem, że patrzysz! No cóż, Raf ma potrójny powód do marudzenia: pół nocy darły się dzieci, drugie pół kaszlał ich dziadek, a nad ranem ktoś odpalił generator ;) Dlaczego więc śpimy na kempingach zamiast w dziczy? Bo: - dzicz jest najczęściej ogrodzona płotem i jest czyjąś farmą; - po dziczy latają jakieś dziwne duże kotowate; - fajnie jednak móc wziąć prysznic kiedy jest ponad 35 stopni ;) Pytamy właścicielki farmy, czy następny odcinek drogi też jest tak nierówny jak ten wczorajszy, dowiadujemy się, że drogi są naprawiane po opadach, a że dawno nie padało… Wbrew ostrzeżeniom, druga część D831 jest dużo znośniejsza. Mijamy wczorajszą wycieczkę motocyklistów, rozciągniętą chyba na kilkanaście km: Koło południa dojeżdżamy do Sossusvlei, kolejnego “must see” w Namibii. To największe dostępne zbiorowisko wydm w tym kraju. I jednocześnie najwyższe. Piasek w Sussusvlei ma ok. 5 mln lat, pierwotnie znajdował się na pustyni Kalahari, skąd przeniosła go rzeka Orange River. A z brzegów rzeki przywiał go już standardowo wiatr ;) Podobno wydmy trzeba koniecznie zobaczyć o wschodzie lub zachodzie słońca, ale to jest możliwe jedynie przy noclegu na tutejszym kempingu. Nie chce nam się marnować pół dnia, więc trudno, zobaczymy je przy słońcu będącym w zenicie. No może jakieś 5 stopni niżej ;) Wydmy Sossusvlei to Park Narodowy Namib - Naukluft, płaci się za całodzienny wstęp. Tuż za recepcją zaczyna się asfalt prowadzący do wydm. Śmiesznie - 60km asfaltu w środku pustyni ;) I nie wiedzieć czemu, dla motocykli zakaz: Asfalt kończy się parkingiem oraz wielkim napisem, że dalej to już “4x4 only”. No może i… Zawsze można zostawić auto i skorzystać z płatnej podwózki. Ogarnia nas lekkie zwątpienie (ale raczej w możliwości Hiluxa, który ledwo pod większe górki podjeżdża…). Na szczęście na parkingu jest też traktor. Czyli - jakby co - ma nas kto wyciągnąć ;) Zapinamy po raz pierwszy i ostatni nasze 4x4, Raf za kierownicą wkręca Hiluxa na wysokie obroty - jedyne, przy których to auto jakoś jedzie i suniemy po piachu… na szczęście nie cała droga jest kopnym piachem: Lądujemy na parkingu zwanym Deadvlei i urządzamy małą sesję: Niektórzy nie mieszczą się na masce: Do samych wydm jeszcze kawałek na pieszo (wszędzie napisy: offroad verboten!) Oczywiście, tradycyjnie, zawsze kiedy wybieramy się na spacer, słońce musi być najwyżej jak się tylko da ;) Cień jest “imponujących” rozmiarów: To białe coś to glinka, po której idzie się znaczniej łatwiej, niż po piachu. Piach po prostu parzy w stopy i bardzo żałuję, że mam sandały, do których piasek wchodzi bez problemu… Andrzej pyta: to jak wysokie są te wydmy? Dam radę? Jakieś 300 m ;) Usiłujemy go odwieść od pomysłu, ale się nie dało… Ze szczytu Andrzej postanawia zejść w sposób szybki, czyli po prostu zbiec. Niestety spadają mu przy tym klapki i obserwujemy z dołu, jak usiłuje jednocześnie zawisnąć w powietrzu, ubrać klapki i nie dotykać gorącego piasku… Z dołu wygląda to zabawnie, ale wieczorem Andrzej pokazuje nam poparzenia na podeszwach swoich stóp… Na koniec swojego spacerku wypił duszkiem całą butelkę wody ;) Ale jakoś to przeżył ;) Mniej lub bardziej poparzeni dochodzimy do wyschniętego jeziorka za wydmami, teraz to płaskie, białe coś, składające się z wyschniętej glinki: Jeziorko ostatni raz napełniło się chyba w 1997, przez rzekę Tsauchab. Później, kolejny raz parząc stopy, wracamy przez wydmy do Hiluxa. Za kierownicą Andrzej, który po piachu w życiu nie jeździł, i prawie nas zakopał ;) Kolejny przystanek - najsłynniejsza wydma w Namibii,czyli Dune 45 (od 45. kilometra na drodze). Ta wydma jest dość rzadkiego rodzaju - to wydma gwiaździsta, przypominająca nieco stożek. Tutaj następuje premiera naszych wyprawowych koszulek. Rzeczywisty kolor piasku, to coś pośredniego między aparatem Jagny i Rafa ;) (Wydmy są zabarwione tlenkiem żelaza na czerwonawy kolor) Chyba widać, kto jest górą ;) A tu widać, jak wydmy “poruszają” się w skutek przesypywana piasku z jednego stoku na drugi: Ponieważ jesteśmy na środku pustyni Namib, postanawiamy nie marudzić i zjeść obiad tam gdzie się da, czyli w restauracji koło recepcji parku. Szczególnie, że ostatni sklep spożywczy był w Lüderitz (czyli 500 km temu) , a następny powinien być w Walwis Bay (czyli za 300 km!) Jak zwykle cała obsługa jest uśmiechnięta, wesoła i podśpiewująca pod nosem. I oczywiście czarna ;) Chyba nigdzie nie spotkałam tak radosnych ludzi w pracy ;) I do tego zimny Windhoek Bier ;) Kilka kilometrów dalej znów czeka nas spacer, do kanionu Sesriem (“Ses riem” to w afrikaans “sześć lin” - tyle było potrzeba, aby wyciągnąć wiadro wody z dna kanionu): W porze deszczowej płynie tędy rzeka Tsauchab. Patrząc na głębokość kanionu, bywa całkiem spora ;) Schodzimy wgłąb kanionu Sesriem: Jagna geolog dostaje zawodowego oczopląsu: Kanion został wyżłobiony przez ostatnich kilkaset tysięcy lat przez rzekę w bardzo ciekawych osadach naniesionych przez inną, wcześniejszą rzekę. Rzeka niosła ze sobą (w zależności od ilości wody, czyli energii przepływu) piasek, żwir oraz kawałki skał. Wszystko to pięknie się w czasie transportu obtoczyło, a na koniec scementowało węglanem wapnia. Później cały teren wyniósł się ku górze, a kolejna rzeka zaczęła te osady rozcinać. Starczy wykładu - po prostu było pięknie! Andrzej zauważa, że w jego aparacie przestał działać zoom, pewnie po bliskim spotkaniu aparatu z wydmowym piaskiem. Stuka, puka, dmucha, wszystko na nic. W końcu Jagna mówi: daj, podotykam, może coś pomoże. Aparat cudownie ożywa, a Andrzej na to: “a nie podotykałabyś może moich stóp”? Jesteśmy zapełnieni widokami na kilka dni, więc nie przeszkadza nam, że musimy jechać nudnym szutrem 300 km… Dookoła same płoty, farma za farmą… zastanawiamy się, jakich rozmiarów są te gospodarstwa, skoro bramy wjazdowe są średnio co 50 km… Robi się ciemno i powoli myślimy, że będziemy musieli rozbić się pod płotem, ale widzimy reklamę logde i kempingu. Skręcamy więc w bramę farmy. Kemping jest, ale drogowskaz pokazuje: “recepcja 6 km”. Ciekawe, czy gdybyśmy się rozbili, ktokolwiek z recepcji by to zauważył? Lodge jak zwykle luksusowe (zresztą sama nazwa zobowiązuje: “Roctock Ritz Desert Lodge”) Kemping jak zwykle pusty ;) No i najważniejsze! Są surykatki!! Andrzej stwierdza: No, to możemy powoli wracać do domu ;) Kemping też piękny. Jesteśmy sami, drewno do napalenia w namibijskim “bojlerze” przygotowane, łazienki jak zwykle wyłożone kamieniem i jak zwykle z widokiem na góry… (a na łazienkowych drzwiach karteczka “proszę nie karmić szakali”) A chwilę później taki widok: a jeszcze później wykańczamy zapasy Windhoek Bier… cdn
  22. 1 point
  23. 1 point
    Wynik dzisiejszego spaceru z psem , a po spacerze przejazd z Okulskiej na Pachońskiego. Wtopiłem już na końcu przy zakręcie w prawo. Pies jako kibic wygląda trochę czyściej Najgorsze że nie chcieli go umyć a to wstyd jechać tak do centrum Wysrane z szajsunga bez talku
  24. 1 point
    PEKELNÉ DOLY Jedna najbardziej popularnych restauracji motocyklowych w Czechach. Jej cały urok polega na tym, że w jaskini przy jednym stoliku możesz usiąść i zjeść ze swoją własną maszyną (oczywiście można tu dostać smażony czeski ser ) MAPA I ZDJĘCIA Miasto: Chrastava Ulica: Lindava 315 Kod pocztowy 463 31
  25. 1 point
    3. Diagnostyka – czyli co jest powodem problemu. Ciąg dalszy Zatrzymaliśmy się na problemie falowania pracy silnika i pytaniach: Jak należy spojrzeć na taki problem? Od czego zacząć? Co to może być? Odpowiedź nie jest prosta, ani jednoznaczna. Przyczyn może być naprawdę wiele, których skutkiem jest ??? ;) No właśnie co? - falowanie czy przerywanie ??? Specjalnie wcześniej użyłem tych różnych określeń i mam nadzieję, że zostało to przez Was wychwycone bez problemu - bo w diagnostyce ważna jest spostrzegawczość, obserwacja i kojarzenie faktów, a użytkownik o tyle dostanie szybką forumową podpowiedź o ile jest w stanie możliwie dokładnie opisać problem i to ze szczegółami. Faluje czy przerywa to duża różnica i ważna informacja! Niezależnie od tego czy to jest przerywana czy nierówna praca na problem trzeba popatrzeć szeroko i w całym zakresie - oba skutki mogą brać się z tego samego miejsca, lub niektóre miejsca możemy wykluczyć. Doświadczony mechanik czy diagnosta może oczywiście dobrze ocenić przyczynę usterki "z marszu", ale najczęściej musi to widzieć, słyszeć, a dla sprawdzenia pomierzyć, ale bez dokładnego precyzyjnego opisu - jest ciężko - szczególnie na odległość. Dla ułatwienia przypatrzmy się "naszemu" motkowi ( F650GS) Co mamy do "dyspozycji: - paliwo -bak -przewody paliwowe -pompę paliwa -filtr z zaworkiem ciśnienia -wtryskiwacz -przepustnicę -czujnik położenia przepustnicy - czujnik obrotów biegu jałowego - czujnik powietrza ssania - filtr powietrza -kolektor ssący - układ zaworowy -komorę spalania -impulsator -wysokie napięcie ( kable, świece, fajko-cewki...) - zasilanie i niskie napięcie - czujniki temperatury - komputer - akumulator - sondę lambda - układ wydechowy - inne W silnikach bardziej rozwiniętych będzie tego dużo więcej ( przepływomierz, zmienne fazy rozrządu, czujnik spalania detonacyjnego, różnego rodzaju podciśnienia i siłowniki ) Na temat każdego z wyżej wymienionych elementów napisano grube książki, ale ja postaram się tylko w bardzo uproszczony sposób omówić kluczowe elementy dla GSa - podając jedynie: rolę, typowe objawy i wpływ na inne elementy układu pracy silnika. cdn.... PS W przypadku "nagłej potrzeby" wiedzy piszcie PW ;)


×