Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 16.04.2014 in all areas

  1. 2 points
    Wspomniałem wcześniej o luxemburczyku, pamiętacie? Jego motocykl był na jednym ze zdjęć. Właśnie znalazłem na fb ten sam motocykl na zdjęciu innego kolegi, o którym będzie później! Świat jest mały! ;)
  2. 2 points
    Dla wolących oglądać niż czytać :)
  3. 2 points
    Dalej na południe droga wiła się pomiędzy wzgórzami, przechodząc czasem w spektakularną serpentynę. Po jakichś stu kilometrach asfalt się skończył, a szuter stawał się się z każdym następnym kilometrem bardziej sypki. Zrobiło się przy tym przenikliwie zimno i wietrznie, ale za to widoki... Nie można się znudzić jadąc przez Patagonię. Wciąż coś nowego czeka za zakrętem, zawsze coś zaskakuje i zachwyca, o ile oczywiście uda się oderwać wzrok od drogi. Tak całkowicie oszałamiająco pojawił się przed nami lazur jezior General Carrera. Kolor wody niemożliwy do oddania słowami, a ogrom jeziora wręcz przytłaczający. Nad tą wodą znajdował się cel tego etapu: Puerto Rio Tranquilo. Miejsce niezbyt ludne, za to oferujące według przewodnika niezapomnianą wycieczkę do marmurowych grot. Nie wiedzieliśmy dokładnie czego się spodziewać i nawet niespecjalnie po drodze ostrzyliśmy sobie smaki na tę wizytę. Zresztą czas płynął a my posuwaliśmy się wolniej niż się spodziewałem, więc bardziej zależało na dotarciu przed zmierzchem niż atrakcjach. Zwłaszcza, że spaliła się żarówka w reflektorze, a o nowej na tym odludziu nie było co marzyć. Dzień wcześniej zaznajomiliśmy się z argentyńską parą jadącą na KTM-ie, którzy mieli w planie przejechać całą trasę z Puyuhuapi do Puerto Tranquilo w jeden dzień, co też i w naszym sugerowanym planie stało. Pomiędzy tymi miejscami jest jakieś 600 km i od razu deliśmy sobie spokój z podejmowaniem takiego wyzwania. Po dotarciu na miejsce w pierszej zagrodzie zobaczyliśmy znajomego KTM-a. Okazało się, że Veronica i Jose skapitulowali po drodze i również poprzednią noc spędzili w Coyaique. Mimo późnej pory i silnego wiatru udało mi się ich namówić, jak i moją lepszą część, by z marszu ruszyć do grot, przez co następnego ranka będzie można spokojnie ruszyć dalej. Do grot można się dostać wyłącznie łodzią, a fale na jeziorze okazała się większa niż z brzegu się wydawało. Po wypłynięciu za cypel osiągnęły ze dwa metry wysokości i ślizganie się po nich otwartą łódką było podobne do jazdy górską kolejką. Nie wszystkim te dodatkowe atrakcje przypadły do gustu... Za to groty wynagrodziły wysiłek. Niepowtarzalna feeria barw, wzorów i form w świetle zachodzącego słońca sprawiła, że w serca wlało się rozmarzenie i niepomni trudów sprzed kilku chwil daliśmy się porwać rozkoszy chłonięcia otaczającego nas piękna.
  4. 2 points
    Odcinek 11, czyli od odrobiny luksusu jeszcze nikt nie umarł Das Esel. Tego niemieckiego słówka nie zapomnę nigdy. Odmienianego przez wszystkie cztery niemieckie przypadki oraz po przetłumaczeniu przez siedem polskich. - Jagna, zapłaciłaś już Germańcowi za ten kemping? - Jeszcze nie… - Bo ja myślę, że to on powinien nam zapłacić, że tu śpimy… - Przecież nie śpimy, tylko słuchamy jak się osły pie…, znaczy kopulują ... Zagroda z kilkoma osłami była tu za płotem kempingu. I mniej więcej od połowy noc na przemian wysłuchiwaliśmy odgłosów biegania, ryczenia oraz przedłużania oślego gatunku. A z nami para Szwajcarów rozbitych obok. Rano Szwajcarka z podkrążonymi oczami stwierdza: “Takiej nocy to jeszcze w Namibii nie przeżyłam”. Rano właściciel stwierdza: “ojej, no może faktycznie troszkę było je słychać“ ;) Pytamy się go, jak wygląda podrzędna dość droga, którą chcemy jechać dalej, bo w przewodniku ostrzegają, że po opadach bywa trudno przejezdna, a padało. Niemiec oburzony stwierdza: “To nie jest żadna Botswana czy inna Afyka, tu jest kolonia niemiecka ,tu się OD RAZU drogi naprawia.” Hm. Bez komentarza… Jesteśmy uparci i nie słuchamy niedobrego Niemca, tylko wybieramy nieco główniejszą drogę. Czyli kategorii C zamiast D ;) Krajobraz jest zupełnie inny, niż przez ostatnie 2 tygodnie. Płasko, zielono, rolniczo, dużo domów, ludzi, zwierząt. Nie ma wielkich farm, są skromne domy, a bydło lata luzem. I coś co jest cudowne - każdy mijany człowiek jest wesoły, uśmiechnięty i macha do nas ;) Niektóre odcinki są dość dziurawe po deszczu, sporo jest też kolein. Coś różnie to bywa z naprawianiem dróg w tej “kolonii niemieckiej” ;) Jak już wjechaliśmy na porządny kawałek, to zaczęliśmy lawirować między śpiącymi krowami, opalającymi się kozami oraz produktami ich przemiany materii. Nazwaliśmy to “gówniana droga” Całe podwozie, nadkola oraz progi Hiluxa po kilku kilometrach pokryte były szczelnie śmierdzącą warstwą… Fajna nazwa miejscowości ;) W końcu zjeżdżamy z C47 na D2512, którą polecał Niemiec. Zdecydowanie mieliśmy rację. Owszem, są odcinki już wyrównane po ulewie: Ale były to tylko miłe i krótkie przerwy ;) Dojeżdżamy do dzisiejszego celu: Gór Waterberg, które zupełnie nie pasują do otaczającej je równiny: Skusił nas opis w przewodniku i mamy ochotę (no przynajmniej w ⅔) rozprostować w końcu nogi. Zajeżdżamy do pustego zupełnie centrum informacyjnego parku, pytamy o ścieżki trekkingowe i czy można o tej porze roku (czyli przy +38 stopniach) chodzić po górach i nie przypłacić tego odwodnieniem czy zawałem. Pani poleca dwie kilkugodzinne ścieżki, płacimy za wstęp do parku i kemping. Andrzej ma tylko jedno pytanie: czy jest obiecany w przewodniku basen? Ośrodek jest wręcz luksusowy, wszędzie trawniczki, przycięte równiutko żywopłoty, a sam basen… Andrzej wpakowuje się na leżak i stwierdza: “to wy sobie idźcie w te góry. I nie musicie się za bardzo śpieszyć z powrotem” Wszyscy są zatem szczęśliwi ;) Ubieramy więc wysokie buty (węże!), bierzemy wodę i suniemy do góry. Ostro do góry. Gdzieś po pięciu minutach spaceru w pełnym słońcu mam spore wątpliwości, czy trekking w tej temperaturze jest mądry. Ale na szczęście szlak pięknie oznaczony rysunkiem białej stopy skręca w bok, między drzewa, czyli w cień. A w cieniu jest całkiem znośnie ;) Choć twarzyczki nabrały rumieńców: Ścieżka biegnie głównie po blokach skalnych i bardzo się cieszę, że mam coś stabilniejszego na nogach niż sandały ;) Po jakiejś godzinie marszu jesteśmy u podnóża szczytu: Na tej czerwonej piaskowcowej ścianie skrobiemy pamiątkowy napis, podziwiamy panoramę i zaczynamy schodzić w dół ;) Andrzej smaży się na słońcu oraz tapla w basenie jak z folderu i ani trochę nie ma dość. Co zrobić, musimy dołączyć ;) Oj, tego było nam trzeba. Podróżowanie podróżowaniem, droga, namiot i tak dalej , ale czasem fajnie jest poleniuchować na leżaczku ;) Nigdzie się nam nie śpieszy, spędzamy na basenie resztę popołudnia, na całym ośrodku oprócz nas i małp buszujących po drzewach nie ma żywej duszy. I żeby już tak całkiem burżujsko zakończyć ten dzień, wieczór spędzamy w restauracji jedząc steka z jakiejś antylopy i popijając zimnym Windhoek Lager ;) cdn.
  5. 1 point
    Łasica, nie idź tym tropem, chcesz wydech to kup jakis firmowy
  6. 1 point
    Aparat Ci się trochę popsuł. I mało piszesz, trudno się domyślić fabuły. A szkoda, po pewnie ciekawa przygoda. Zrób coś z tym, to wszyscy chętnie popatrzą, poczytają, dopytają o szczegóły i wypełnią wątek spamem.
  7. 1 point
  8. 1 point
    Jak Ty masz daleko do BB to co ja mam powiedzieć? :roll: :-P
  9. 1 point
    Spoko Mirek już Ci tylko 75 brakuje :) Edit: Ale Ty Zwierzu szybki jesteś :)
  10. 1 point
    Oj Miruś, Ty to już pewnie po nocach nie śpisz, tylko głupoty Ci latają po głowie. Jeszcze tylko 75 pościków i DP się przed Tobą otwiera :-D
  11. 1 point
    Oj bo następny zacznie posty nabijać. :-D
  12. 1 point
    Jeszcze tylko 2941 postów i się dowiesz.
  13. 1 point
  14. 1 point
    No to piszę. Wspomniałem o zagajaniu napotkanych lokalnych ludzi. Trzeba jednak zaznaczyć, że bez znajomości choćby podstaw hiszpańskiego nie było by łatwo. Z angielskim poradzić sobie można w hotelach i restauracjach z wyższej półki, ale nie należy liczyć, że jakikolwiek napotkany na drodze tambylec zrozumie o co nam chodzi. I dobrze, bo daje to motywację do nauki. Mi wystarczyło kilkutygodniowe przeglądanie różnych zestawów rozmówek, wsłuchiwanie się w płyty i przeglądanie tego co dostępne w sieci. Byle jak, ale porozumieć się dało i zawsze trafiałem tam gdzie chciałem. Z Bariloche pojechaliśmy dalej na południe, początkowo gładkim asfaltem, a potem zboczyliśmy do parku Los Alerces pooglądać tysiącletnich kuzynów amerykańskich sekwoi. Pogoda dopisała, widoki pyszne więc kolejny dzień trzeba było zaliczyć do udanych. Mniej udany był wybór hotelu, który okazał się być kategorii podłej, ale był jedynym jaki udało nam się zauważyć w pobliżu cywilizacji, a ta potrzebna była by żołądki napełnić jakimś radosnym płynem. Jak przygoda to przygoda! Kolejnego ranka, tuż przed południem skierowaliśmy naszego rumaka na zachód w kierunku Chile. Droga co wiodła początkowo przez pustkowie, gdzie na rozstajach trzeba się było zastanawiać dobrze, w którą stronę skręcić, po chilijskiej stronie przeszła w leśny dukt a potem trakt wiodący dolinami i wąwozami. Różnorodność wielce poruszająca i widowiskowa. Po zachodniej stronie Andów jest zdecydowanie wilgotniej i troszkę nas skropiło tego dnia, ale mieliśmy w planie odbić to sobie mocząc się w termach zasilanych wodą z gorących, wulkanicznych źródeł. Termy znaleźliśmy, ale noclegu na miejscu, a był to środek lasu, nie, bo ktoś sprytny nas uprzedził, dlatego rad nierad pojechaliśmy dalej aż do Chaiten, które to miasteczko w 2008 roku całkowicie zostało zasypane przez wulkaniczny pył. Dzisiaj, po latach się odradza, ale długo było miejscem opuszczonym. Zresztą i teraz zieje lekkim przygnębieniem. Gdy tam dojechaliśmy wieczór był już niemłody i wydawało się, że noclegu nie znajdziemy. Po objechaniu kilku pustych ulic stanęliśmy przed czymś co wyglądało na knajpę by znaleźć tam duży napis „cerrado”. Już zrezygnowani mieliśmy jechać dalej, gdy z uchylonych drzwi wyłoniła się kudłata głowa pytająca czegóż nam trzeba. Szybko się okazało, że wszystko czego nam trzeba dostępne było na miejscu, a czupryna należała do właściciela tego przybytku świadczącego usługi wszelakie. Okazał się on wyjątkowym specem od przyrządzania ryby świeżo wyłowionej z oceanu. Coś wspaniałego. Po takim posiłku wszelkie napięcie znika i nie przeszkadza nawet kompletnie zimna woda w łazience brak szybek w drzwiach do pokoju. Jeśli kiedykolwiek zdąży się wam być w Chaiten, pędźcie do El Quijote i uściskajcie ode mnie Javiera.
  15. 1 point
    A teraz to samo w obrazkach ;)
  16. 1 point
    A ja z tego filmu wywnioskowałam, że tylko jazda parami jest poprawna.
  17. 1 point
    Dotarcie do Osorno zajęło nam kilka dni. Po drodze było Buenos Aires z fikusami wielkości Dębu Bartka i Santiago ze spoglądającą smutno z góry Matką Boską. Z Santiago pojechaliśmy nocnym autobusem, co jest przygodą samą w sobie, bo Chilijski autobusy znacząco różnią się od naszych. Otóż siedzenie w takim autobusie można rozłożyć do całkowitego poziomu i wyciągnąwszy nogi smacznie przespać tysiąc ponad kilometrów. Dzięki temu wypoczęci o poranku mogliśmy zgłosić się po odbiór pojazdu. Choć zasadniczo kierować się mięliśmy na południe, na początek ruszyliśmy ku północy by przejechać przez Lake District. Tutaj lato było w pełni, słoneczko przyświecało radośnie, droga wiła się wśród wzgórz, a wyłaniające się tu i ówdzie wulkany dodawały egzotyki. Pierwszego dnia dla wprawki przejechaliśmy pierwszym kawałkiem szutrowej drogi. Miło się na sercu zrobiło, bo gs pod pełnym obciążeniem jechał nie zauważywszy zmiany. Naprawdę fajne to moto. No to w drogę: Góra ze śniegiem to wulkan Villarica.
  18. 1 point
    Odcinek 9, czyli offroadu starczy nam na jakiś czas Rano budzą nas miliony ptaków śpiewających gdzieś w gałęziach ponad naszymi namiotami, ale nawet Raf na to nie marudzi ;) Musimy się wydostać z Purros z powrotem do cywilizacji. Miny mamy trochę niepewne, bo wczorajszy odcinek to było ćwierć drogi D3707, a zajęło nam pół dnia. Dziś do pokonania mamy resztę. Chcemy dojechać do miasta Opuwo (prawdziwe miasto, takie ze sklepami!) a po drodze mapa pokazuje jedną kropę o nazwie “Orupembe”. No nic, ruszamy. Droga okazuje się dużo bardziej cywilizowana, niż poprzedni odcinek, trafia się nawet szeroki, prosty szuter: Większość drogi wygląda tak: trochę trzęsie, ale problemów brak. Orupembe okazuje się składać z trzech chałup, więc jedziemy dalej i zatrzymujemy na środku wyschniętego koryta rzecznego na lunch: i jedziemy dalej: w południe cień wygląda tak: Po jakiś 250 km zjeżdżamy z gór i krajobraz zmienia się całkowicie. Jest płasko, zielono i rolniczo. I do tego ludzie dookoła! A tu kopiec termitów: W końcu jesteśmy w Opuwo, pierwszym mieście, które wygląda jakby leżało w Afryce,a nie w Niemczech ;) Jest hałaśliwie, ciasno, gorąco… Są panie Herero: Ich stroje nawiązują do sukien żon pastorów, a czapki do krowich rogów. Nie wiem, jakim cudem wytrzymują one w tym upale… Panie Himba chyba lepiej są przystosowane do upałów: Znajdujemy stację benzynową, SPAR i piekarnię, możemy więc uciekać znów w dzikie ;) Jesteśmy w najbradziej północnym punkcie naszej rajzy, stąd do Angoli tylko 100 km... Robimy więc odwrót na południe i jedziemy elegancką szutrówką. Ale po drodze “malutka” przełęcz. Właśnie ją nieco przerabiają i znacznie obniżają, ale i tak jest imponująca. Przełęcz Joubert, podjazd o nachyleniu dochodzącym do 1: 4,5, czyli 22%. Polecamy ;) Oczywiście cały czas latają po drodze jakieś zwierzątka, na szczęście najczęściej małe antylopy: robi się późno, zaczynamy rozglądać się za campingiem. W jednym z folderów mamy spis campingów “gminnych” i widzimy, że w pobliżu coś jest. Zajeżdzamy za znakami do luksusowych lodge (coś koło 300 PLN za dzień …), ale recepcjonista z uśmiechem propnuje camping za jakieś 30 PLN i jeszcze mówi, że możemy sobie przyjść na basen i skorzystać z europejskich gniazdek. No jak tu odmówić ? Khowarib Campsite to chyba najładniej położony camping na jakim byliśmy. Nad rzeką, dookoła góry, piękny zachód słońca. Fajnie się tak spędza Walentynki ;) cdn.
  19. 1 point
    Mam problemy z kolanami. Mimo okladania neoprenami etc napierd.... po jezdzie. Myslalem by zostawic, ale z roku na rok traci na wartosci, a perspektywy poprawy ze stawami nie widze. Podwyzszenei kierownicy z wezem w oplocie jest w sam raz, ale na styk. Jak kupujesz weza to trzeba patrzec na dlugosc, bo pamietam ze byly tez ewidentnie za krotkie. Mojego kupowalem na niemieckim ebayu. W garazu stoi to:
  20. 1 point
    No ... tak na 40% się z Tobą zgadzam ;)
  21. 1 point
    No właśnie! Ja też coś napiszę, jak tylko skończę z Leff'em "nocne rozmowy Polaków" ;)
  22. 1 point
    Vengosh - widziałam Twoje felgi i oponę. Jeśli przezyłbys kilka rysek na czarnym lakierze, to z miłą chęcią Ci założę gumę ;)
  23. 1 point
    To oryginalne z Xczelendża ;-) :-P Armatura jak nic.... :-D
  24. 1 point
    Golenie i półeczka pomalowane :-) podobno nawet ładnie :lol:
  25. 1 point


×