Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 02.02.2016 in all areas

  1. 3 points
    Rzeczy SoD'a są bezcenne, nieoszacowane, nieodgadnione cenowo :) Najlepiej sam wymyśl cenę, potem przebij ją x2, zapytaj czy możesz zapłacić więcej, po prostu porozmawiaj :) Warto rozmawiać :) Kasku może nie kupisz, ale współuczestniczysz w tworzeniu kolejnej historii ;)
  2. 2 points
    I zapytaj o scyzoryk ;)
  3. 2 points
    Wstydź się tak w negliżu pokazywać taptarapta
  4. 2 points
    To już nie robią KTM-ów???
  5. 1 point
    Wczoraj mnie naszło, pierwszy sezon z motkiem i pierwsza z nim zima (od 10 dni) , a raczej bez niego… Te kilka miesięcy uzależniło, przeglądałem dziesiątki zdjęć wspólnego szwędania – Bieszczady, Mazury, Beskid Niski, nad Narwią, Bugiem, wzdłuż Liwca, Kostrzynia… Wrzucam kilka fotek i … byle do wiosny! Zapraszam do dołączania swoich fotek, by łatwiej było przeczekać zimę...
  6. 1 point
  7. 1 point
    Załatwiał mi je niejaki Dakarowy ale rzadko udziela się na forum więc nie wiem czy łatwo go będzie złapać :lol:. Nie pamiętam kto był ich producentem i ile kosztowały ale z pewnością były znacznie tańsze od holana. Co do zdjęć to np: Zdjęcie mało reprezentatywne, zaznaczam, że na co dzień mój motocykl posiada przód ale gmole są na nim dość dobrze widoczne. Niestety nie jestem w stanie zrobić zdjęć "na żywo" ponieważ piękność ze zdjęcia przetrzymuje niejaki Jarosław. Nie jest w stanie oficjalnie się przyznać ale pożąda tej maszyny i zawsze robi wszystko żeby jak najpóźniej zwrócić mi ją po serwisie zimowym.
  8. 1 point
    ojej nie zauważyłem, że 450 w motogodzinach, zjebka od Pawła zasadna, z dupy takie rady
  9. 1 point
    Odcinek 8, czyli cepelia po peruwiańsku Opuszczamy Fiesta de la Candelaria, omijając kałuże i śmieci wracamy do pensjonatu. Na szczęście nie nakapało zbyt dużo wody z sufitu. Zresztą – i tak mamy lepiej niż ci z parteru, gdzie wybiła kanalizacja ;) Ponieważ jest całkiem chłodno, a właściciel z góry zapowiedział „no aqua caliente”, nawet nie próbujemy brać prysznic. Zresztą, ciężko cokolwiek zrobić w łazience, bo nie ma tam ani światła, ani okna ;) Nie z nami jednak te numery, wykręcamy żarówkę na korytarzu, wkręcamy w łazeince i już widać , gdzie sedes, a gdzie bidet. Bidet! po raz pierwszy takie urządzenie widzimy! Żeby jednak turysta nie poczuł się zbyt europejsko, to umywalkę, bidet i sedes zmieszczono na powierzchni jakiś 0,5 m2, a lustro wisi idealnie nad kibelkiem ;) Zasypiamy znieczuleni peruwiańskim winem z kartonu wśród odgłosów bębnów i trąb… Rano ruszamy prosto na terminal terrestre, czyli ichniejszy PKS. Kupujemy bilet na najważniejszą atrakcję Puno, czyli pływające wyspy Uros. Pogoda nie rozpieszcza: Krzychu sprawdza, czy mamy szansę dopłynąć w całości: pewne rozwiązania techniczne są ciekawe: płyniemy: płyniemy w zasadzie kanałem w trzcinach: Ale na szczęście się przeciera: aż dopływamy do wysp Uros, których jest kilkadziesiąt: każda z nich ma kilkaset metrów kw. każda wyspa jest po prostu tratwą zbudowaną z trzciny: lekkiej i pustej w środku: od dołu trzcina gnije, więc cały czas trzeba dokładać nową. trochę to wszystko się kiwa, jak na łodzi ;) i Jagna ma niepewną minę I nawet podziemne pomarańcze tam rosną ! Przewodnik wszystko nam objaśnia: ale patrząc dookoła, jakoś średnio wierzymy, że ktoś tam mieszka na stałe. Wyspy powstały kilkaset lat temu, kiedy to Indianie uciekali przed Hiszpanami, którzy zmuszali ich do niewolniczej pracy w boliwijskich kopalnia srebra. I nadal podobno każdą wyspę zamieszkuje po kilka rodzin, jest szkoła i nawet mały szpital. I podobno są gdzieś wyspy, gdzie nie dopływają turyści. Usiłowałam je wypatrzyć na zdjęciach satelitarnych, ale widziałam tylko Uros: https://www.google.pl/maps/@-15.8179733,-69.968687,2942m/data=!3m1!1e3?hl=pl Wyspy Uros to jedna, wielka cepelia: choć niewątpliwie bardzo kolorowa ;) Łodzie dla turystów: jest nawet wieża widokowa: Ech, gdyby móc zobaczyć wyspy kilkadziesiąt lat temu, przed chmarą turystów… Tyle, że w zasadzie sami jesteśmy jej kawałkiem ;) odpływając po godzinie mijamy lokalne boisko do nogi: oraz ruch lokalny: na łodzi rozmawiamy trochę z innymi „białymi”, wszyscy są mocno rozczarowani „cepeliadą” wysp Uros. Większość z nich wybiera się na wschód do Boliwii. W porcie postanawiam skorzystać z toalety. W drzwiach babcia klozetowa pyta groźnie: „siku czy to drugie?” i w zależności od odpowiedzi wydziela odpowiednio długi kawałek papieru i kieruje do odpowiedniej kabiny ;) Inna ciekawa rzecz na Titicaca to parowce. Dwa takie statki sprowadzono w częściach z Anglii. Opłynęły więc przylądek Horn i wylądowały w Arice (Chile), stamtąd transportowano je pociągiem do Tacna i dalej mułami przez Andy. Cała podróż trwała 6 lat! Do dziś pływa jeden z tych parowców. Historia tu: http://www.peruyavariexpedition.com/yavari-ship/ A my wstępujemy na obiad. Oczywiście na rybkę ;) Niestety Titicaca to również przykład katastrofy ekologicznej. Człowiek, chcą poprawić „rybność” jeziora, wpuścił to niego pstrąga. I teraz w Titicaca jest tylko i wyłącznie pstrąg… A do pstrąga trzy rodzaje pyr, fasola i kukurydza ;) wracamy na terminal terrestre z zamiarem kupienia biletu do Arequipy. Ale to nie będzie takie proste ;) Każda linia autobusowa (a jest ich co najmniej 15!) ma swoja własną kasę i inną cenę. Przed każdą kasa stoi „naganiacz”, który śpiewnie wydziera się: Liiiimaaaa, Liiiima, za pól godziny!!!, Huuuuliaaaka najtaniej!!! i tak dalej. W końcu znajdujemy najbliższy autobus, cena ok., chcemy kupić bilet. Tymczasem w kasie żądają najpierw biletu OD NAS. O co chodzi?? Otóż niezależenie gdzie się jedzie, trzeba wykupić tzw. peronówkę, czyli bilet wstępu na peron… Uff, udało się. Wsiadamy. Niestety wybraliśmy widokowe miejsca na górze, tuż przy szybie… Najpierw wracamy do Juliaki, gdzie „kanalizacja deszczowa trochę szwankuje”: A później mamy przejazd przez góry. Nie takie niskie góry: I jak to w górach: wąsko, ciasne zakręty, przepaście z boku. Dodajcie do tego mgłę, ciemność, wyprzedzanie na trzeciego i wiarę w nieśmiertelność kierowcy autobusu, a będziecie już wiedzieli, dlaczego nie powinno się kupować miejsc tuż przed przednią szybą…
  10. 1 point
    Budzi nas zachęcający okrzyk pilota: Halo, Pukara! Ale jakoś za bardzo zachęcić nie zdołał ;) Pukara to w języku Quechua „ruiny”. No i są ruiny… A obok miasteczko, o nazwie, a jakże, Pukara. Coś się zbiera nad nami, na razie bokiem… W Pukarze wycieczkę zaganiają do jakiegoś muzeum, ale my wolimy poszwędać się po mieścince. Zabytkowy kościół, ale co tam, proboszcz hoduje owce ;) Chlewik musi być ;) Ponieważ do Pukary zaglądają (rzadko) turyści, na głównym placu stoją dwie Indianki z pamiątkami. Krzychu widzi piękną narzutę (albo obrus) i oczami wyobraźni widzi ją na swojej kanapie. Zaczynamy trudne negocjacje, kończące się gdzieś w okolicach 40% początku. Ja często mam wątpliwości. Pani Indianka zapewne nie sprzeda nic poniżej kosztów, ale czy kiedy tak handlujemy do upadłego, nie pozbawiamy jej jedynej możliwości godziwego zarobku? Szczególnie, że dla nas, z bogatego kawałka świata, tak naprawdę nawet ta początkowa, wydumana cena nie jest bardzo wysoka. Niestety nigdy nie wiemy, czy tę narzutę czy czapkę wydziergała pani własnoręcznie (zawsze tak powie) czy też może jest tu po prostu sprzedawczynią, a cały zysk trafia do jakiegoś macho… W końcu dogania nas deszcz: Zalewa drogę i pastwiska: W strugach deszczu wjeżdżamy do miasta Juliaca (wym. Huliaka). Nazwa kojarzy nam się niezbyt elegancko, ale samo miasto… Bezsprzecznie wygrywa w kategorii „najbrzydsze miasto” widziane przez mnie kiedykolwiek (nie byłam jeszcze w Azji ;) ). Błoto, syf, niedokończone budynki, chaos… Centrum miasta: Prawie centrum: Warsztat na krawężniku: Głos zabiera Pan Przewodnik. Otóż Huliaka to jedno ważniejszych miast w Peru. Bujnie rozwija się tu przemysł, nawet Coca-Cola ma swą fabrykę! No może trochę kanalizacja deszczowa szwankuje, przyznaje Pan Przewodnik. Królują tu 3 osobowe taxi: W końcu, nadal w deszczu docieramy nad Titicacę, do miasta Puno. Mamy Matki Boskiej Gromnicznej (czy jakoś tak) i jeden wielki karnawał. No to będzie tym razem cepelia na żywo ;) Peruwiańczycy są katolikami, ale w tradycji religijnej mnóstwo jest indiańskich odniesień. Jesteśmy w środku Fiesta de la Candelaria, do Puno przyjechali chyba Indianie z połowy Peru, każdy pensjonat i hostel zatkany po sufit. W końcu znajdujemy cokolwiek (tylko trochę kapie z sufitu) i idziemy popatrzeć na korowód. A korowód sunie całą noc dookoła centrum. Każda okoliczna wieś przesyła swój zespół: panie tańczą, panowie grają. Panie: Panowie: Niestety cały czas pada, więc niektórzy chronią drogie stroje: Często na początku danego zespołu idzie panienka ubrano mało indiańsko ;) czasem tak wyzywająco, że nazwaliśmy ją z wielkopolska lafiryndą ;) A za lafiryndą suną jej mama i babcia ;) Wszystko to ładne i piękne, ale festiwal trwa już któryś dzień i miasto usłane jest śmieciami, resztkami jedzenia, trawienia itp. a wszędzie tłumy pijanych rozwrzeszczanych nastolatków. Ogólnie (być może także przez pogodę) robi to na nas niezbyt przyjemne wrażenie. Korygujemy więc plany, jutro Titicaca i zmywamy się stąd popołudniowym autobusem na południe ;) :)
  11. 1 point
    Po trudach zwiedzania starożytności inkaskich przyszedł czas na obiad. Mamy okazje spróbować narodowego dania Peru (i nie jest to pyra ;) ) - ceviche. To kawałki surowej ryby (w zasadzie dowolnej, byle idealnie świeżej), zamarynowane sokiem z limonki. Kwas zawarty w soku ścina białko w rybie i nie jest ona zatem surowa. Krzychu próbuje odwodzić od konsumpcji surowej ryby (Jagna, będziesz rzygać dalej niż widzisz), ale co tam ;) Ceviche okazało się być smaczne, delikatne i nietrujące ;) Po obiedzie wspinamy się wyżej i wyżej, w głowie znów niemiłe kręcenie, a pełny żołądek nie jest ułatwieniem... Jesteśmy znów powyżej 4000 m n.p.m. powietrze przejrzyste, błękit nieba niepowtarzalny. Poniżej fotki strzelone w czasie jazdy, zza szyby: Zatrzymujemy się na granicy prowincji Cusco i Puno. Widoki nadal obłędne, ale zrobiło się zdecydowanie chłodniej. W dole jeden z tych extra-super-hiper drogich pociągów dla zagraniczniaków, jakieś 600 $ (serio) za kilkaset km. No cóż, wszędzie gdzie zatrzymują się turyści, musi być cepelia. Ale przynajmniej kolorowa ! Może zdjęcie z lamą? Futerko z totemem? Wiadomo, dlaczego kręci się w głowie: Wjechaliśmy niniejszym na Altiplano - ogromny, ciągnący się przez całą Boliwię do Argentyny płaskowyż, w całości położony na ponad 3000 - 3500 m n.p.m. W zasadzie można tu jedynie wypasać owce i lamy, klimat jest bardzo surowy. Jesteśmy w środku lata, a widać resztki śniegu... Mieściny rzadkie i biedniutkie... Tak do niedawna wyglądały wszystkie domy: chyba tylko lamom tu dobrze: Ktoś wspominał o drezynie, to proszę: wysokość i pełny żołądek powodują, że wszyscy zapadają w drzemkę...
  12. 1 point
    Oglądając Wasze zdjęcia jeszcze bardziej zapachniało mi lasem i łąkami, dorzucam kilka ( niestety z jesieni) wygrzebanych fotek:
  13. 1 point
    może bez dodatkowych efektów, ale też dorzucę kilka zdjęć :)
  14. 1 point
    A to zdjęcie zawsze kojarzy mi się z przecudownym, intensywnym, niesamowitym zapachem wiosny :) Mnie z resztą bardzo dużo zdjęć kojarzy się z konkretnymi, towarzyszącymi zapachami - kolejna fantastyczna przyjemność związana z podglądaniem świata przy użyciu motocykla :)
  15. 1 point
    Do Twoich się nie umywają, ale to moje "moje ulubione 2013": Podcienia na Picasa niestety nie stwierdziłam :(


×