Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 09.02.2016 in all areas

  1. 15 points
    Dzień 2 Kolejny dzień wita nas piękną pogodą, zaczynamy od śniadania z pyszną kawą i omówieniem planu na dziś: Do przejechania 240km, morale wysokie. No to ruszamy, początek standardowy Reschenpass w kierunku Mals, gdzie odbijamy na moje ulubione Umbrailpass, dziś pod górkę. Zostawiamy z lewej strony Stelvio, zostawiamy z prawej strony Livigno kierując się drugi raz tego dnia ku Szwajcarii tym razem Berninapass - Passo del Bernina. Szwajcaria ach ta Szwajcaria, wymuskana, wyczyszczona, plastikowa, strasznie poukładana wręcz nudna, za to bardzo mili ludzie, bardzo często zagadują na postoju. Sama przełęcz dość trudna, co oczywiście jest zaletą, pełna niesamowitych krajobrazów i czterotysięcznych masywów górskich. Przecina ją również charakterystyczna czerwona kolej szwajcarska: Bernina Express. No to focimy! Alpejskie trasy prowadzą po prostu przez góry, w wielu miejscach możemy zaparkować motocykl i wejść na szlak, dwu godzinny spacer po górach może być ciekawą alternatywą dla asfaltowego szaleństwa Stoner style “Ta część nas samych, która pragnie coś zmienić, jest tym, co potrzebuje zmiany.” - z cyklu mądrości strumienia. Powrót dostojnie jak to na Szwajcarię przystało i pozostało robić to co się po 21 robi.
  2. 6 points
    Wszystko spakowane? Wszystko! To ruszamy Dojazd Odległość do pierwszej bazy wyjazdowej to około 1300km, plan to dwudniowy przejazd szerszymi drogami przez Czechy. Sporo z nas sceptycznie patrzy na autostrady ja czasem z nich korzystam ponieważ: Generalnie jakakolwiek jazda na motocyklu sprawia mi przyjemność, nawet jak głównie ogranicza się do jazdy na wprost Przy dłuższych kilometrowo przelotach jest mniej obciążająca, dając więcej siły wieczorem i następnego dnia Można sobie w miarę bezpiecznie pozapie..alać a to też czasem lubię Można sobie jechać spokojnie i oczyścić umysł Bo istnieją Mimo wszystko w Czechach zaplanowałem trochę jazdy bokami, omijając Wiedeń, drogi są tam bardzo malownicze, dobrej jakości oraz puste, co rzadko można powiedzieć o drogach niższej kategorii w Niemczech. Pod wieczór dotarliśmy do tranzytowego CleverHotel, chyba jednak skłaniałbym się do nocowania w Czechach, gdzie jest znacznie taniej, ładniej oraz pyszne jedzenie i piwo Tu pewnie przenocuję następnym razem A tak to wyglądało z okna hotelu: Następnego dnia bez problemowo dotarliśmy do San Valentino alla Muta, które miało być naszą bazą wypadową na najbliższe 4 dni, głownie chodziło mi o to aby jak najwięcej podróżować na lekko. Główne założenia dla bazy: Blisko Szwajcarii, którą był plan trochę zwiedzić (Szwajcaria jest znacząco droższa) Duża ilość przełęczy, tak aby można było zaplanować różne trasy z opcją wieczornego powrotu do bazy ładna wszystko-mająca miejscowość San Valentino alla Muta sprawdziła się doskonale Dzień 1 Plan na dziś, bułka z masłem 283km: Daleko jeszcze? Stelvio za pięć minut: Na początek poszła jedna z trudniejszych przełęczy passo de Stelvio, od trudniejszej strony aby było łatwiej, bo pod górkę. Po dojechaniu na jedną z najwyżej położonych alpejskich tras, okazało się, że na jednym z przystanków zostawiliśmy aparat, chcąc niechcąc trzeba się było zmierzyć z północną stroną jadąc w dół. Poszło nawet sprawnie, między wyprzedzaniem maruderów uważnie wypatrywaliśmy aparatu, czekał na nas tam gdzie go zostawiliśmy. Z trasy: Lipa Kolejny wjazd na górę, gdzie panuje połączenie Krupówek, festynu i osiedlowego bazarku Krótki postój na zakup naklejki, parę fotek i jazda w dół dobrze mi znaną południowo-zachodnią trasą w kierunku Bormio, jednakże tam nie dojeżdżamy skręcając w prawo na Umbrailpass. Trasa przepiękna, stosunkowo pusta, ponieważ jest wąska a na jej końcu znajduje się urokliwe miasteczko Santa Maria a pod koniec trasy bez problemu można znaleźć sympatyczne miejsca na popas. Jeżeli ktoś ma ochotę na posiłek na Stelvio to polecam knajpę Tybet, nie jest tanio ale jedzenie pyszne i fajne okoliczności przyrody oraz widoki (warto rozglądać się za orłami), ja wolę kupić coś sklepie i zjeść na dziko. Najedzeni i wypoczęci ruszamy na Ofenpass wgryzając się w Szwajcarię, trasa malowcznia, dość łatwa z super asfaltem. Jazda głównie doliną co jest dość ciekawą alternatywą dla wysokogórskiej wspinaczki, wyraźnie też zmienia się klimat jest cieplej i bardziej wilgotno, ruch większy Po dojechaniu do Susch skręcamy w kierunku Davos wjeżdżając na Fluelpass, trasa wyraźnie trudniejasza, jednakże większość zakrętów jest w pełni widocznych co w połączaniu z super asfaltem zachęca do ostrzejszych przechyłów. W Davos skonfrontowałem pierwotny “plan na dzień” z rzeczywistością, po prostu zrobiło się już późno, średnia prędkość w Aplach to 30km/h wiec zamiast jechać Albulapass wracamy na Fleelpass, co mnie bardzo cieszy, bo znając już trochę trasę mogę pochylić nas jeszcze bardziej. Następnie kierujemy się na Nauderes i wjeżdżamy na Reschenpass prowadzącą do hotelu. Jest to stosunkowo łatwy odcinek z wierzchołkiem na wysokości 1504 metrów ale z całkiem fajnymi widocznymi zakrętami wije się wzdłuż jeziora. No i 21.
  3. 4 points
  4. 3 points
    Też lubię pytać o różne pierdoły na forum, ale bez przesady. Sprawdź na mapie.
  5. 3 points
    Przecież nie napisał która :D
  6. 2 points
    Chodzi Ci o "miałaś na stole" ?
  7. 2 points
    No i na temat AT wiem już wszystko. Dzięki chłopaki za merytoryczną dyskusję, Wiedziałem że mogę na Was liczyć :)
  8. 2 points
    Jak to człowiek potrafi się cieszyć z odzyskanego "papiera" :)
  9. 2 points
    a ja myślałem, że masz stalowe "cojones" - w zimie, w Alpy, na motocyklu :-D
  10. 2 points
    Dzień 9, czyli zdobywamy najwyższe szczyty (nieważne, że autobusem ;) ) Rano budzi nas Raf: - Widzieliście wulkan za oknem? Jaki wulkan?! No cóż, wczoraj go jeszcze nie było ;) a raczej totalnie nie był widoczny. A dziś, proszę, taki widok z okna hostelu: Nad Arequipą góruje (ale jak widać, tylko w niektóre dni) wulkan Misti - 5822. Czynny, a jakże ;) Na szczęście w czasie naszego pobytu smacznie spał. Na szczyt Misti można się wdrapać, ale zajmuje to 2 dni. My znajdujemy nasz wycieczkowy autobus, przedzieramy się przez kilometry slumsów i już jest ładnie ;) Jest z tych piekielnie drogich peruwiańskich pociągów: i jeszcze droższych objazdowych wycieczek moto , głównie dla Niemców ;) Wdrapujemy się na płaskowyż, ale nie za wysoko, bo przecież wysoko już jesteśmy ;) Jesteśmy na wycieczce, więc atrakcje po drodze dla turystów musza być. Np. hodowla lam ;) a dookoła lata sobie dzikie: i mniej dzikie: Czuć, że jesteśmy wysoko: pierwszy śnieg tej zimy! Ciągle w górę: Zatrzymujemy się na przełęczy: Nawet tu są handlarze, choć pada, wieje i jest przenikliwie zimno: Ledwo wysiadłam z autobusu, tak się kręci w głowie: już tylko taka roślinność występuje: Chwilowo te 4910 m n.p.m. to nasz rekord życiowy ;) i zjeżdżamy w dół: miasteczko w dole to nasz cel na dziś: Nim jednak dostąpimy zaszczytu wjazdu, musimy zapłacić za wjazd na teren parku narodowego (czy coś podobnego). Prawie 100 zł/głowa… Co prawda na 2 tygodnie, ale my jutro wracamy…. W miasteczku Chivay dostajemy obiad (było nawet ceviche) i zostajemy rozlokowani po hotelach i pensjonatach. Oto nasz pensjonat: (na szczęście to ten po prawej ) i znowu sprawdza się maksyma „papier wszystko zniesie”. W szczególności piękny opis apartamentu ;) Nasz ogromny, 3-osobowy apartament: I ogromna kabina prysznicowa ;) Na szczęście mamy inną opcję kąpieli – Aquas termales, czyli gorące (baaardzo gorące!) źródła: Mina Krzycha wyraża wszystko: Lubię pływalnie z taką woda i takimi widokami ! wieczorem mamy „wieczorek z miejscową kulturą”, zaglądamy, uśmiechamy się i idziemy indywidualnie na piwo. Kolejny dzień to bardzo wczesna pobudka i w końcu kanion! cdn.
  11. 1 point
    nie wszystkie ;-) , w moim od miesiąca trwała dyskusja co go boli - taki urok szajswagena . nie brał oliwy tylko nie jechał ;-) . dzisiaj konsylium mechaników i elektroników poszło na grubo - sterownik silnika :beer: . zobaczymy jutro czy diagnoza długo uczonych fachowców z mega doświadczeniem była właściwa . na szczęście to nie jest jedyne auto w rodzinie bo bym to podpalił w lesie i poczekał na odszkodowanie . drugie szczęście że mnie to nic nie kosztuje :beer: ... starą afrykę łatwiej naprawić jak tourana , ale między bogiem a prawdą to ja bym tego nie kupił - pomimo sławy niezniszczalności . nową tak , ale do obu musiałbym podrosnąć .
  12. 1 point
  13. 1 point
  14. 1 point
    Ile km jest z Bydgoszczy do Poznania? ;-)
  15. 1 point
  16. 1 point
    Moim punktem odniesienia nie jest nowa konstrukcja. Np taki Suzuki DR800Big już się łapie w kwestii porównania W którym miejscu napisałem że solidność odnosi się do wagi i innych parametrów technicznych? Ile silników od Afryki "miałaś na stole"? Nie uważam, że to zły motocykl jest ale również nie jest jakimś fenomenem. To trochę tak jak z Harleyami.
  17. 1 point
    I to, że jest ciężkim klockiem oznacza, że nie jest solidna? Zobaczymy jak dzisiejsze GSy będą dawały radę gdy będą miały blisko 30 lat :P wytapatalkowano
  18. 1 point
    i na myślistwie się zna :-D
  19. 1 point
  20. 1 point
    Ten Romet? Paweł Ty naprawdę wierzysz w te Romety. :-D
  21. 1 point
    a może być po lifcie ?
  22. 1 point
    fajne fajne http://prawo.gazetaprawna.pl/artykuly/921666,kierowca-przekroczenie-predkosci-wymuszenie-szybszej-jazdy.html
  23. 1 point
    Odcinek 9, czyli lazy day in Arequipa do Arequipy dojeżdżamy wieczorem, oglądając przy wjeździe niekończące się slumsy. No cóż, w końcu drugie największe miastu w Peru… Przed wejściem na dworzec dość ciekawe plakaty: nie daj się oszukać taksówkarzowi, sprawdź, ile powinien kosztować kurs! I poniżej cennik;) Nasz taksówkarz nie oszukuje, ale za to zaliczamy nocne tankowanie na stacji ;) W środku nocy zadowalamy się pierwszym lepszym hostelem, jest standartowo, czyli, ciasno, ciemno i niezbyt czysto ;) Ponieważ chcemy tu zostać ciut dłużej, rano szukamy jakiejś lepszej miejscówki. Miasto całkiem zadbane, przynajmniej Plaza de Armas: technologia rejli w służbie ludzkości: Po raz pierwszy korzystamy z poleconego w „Lonely Planet” hotelu i to jest strzał w dziesiątkę. W tak luksusowym miejscu jeszcze nas nie było. W dodatku za te same pieniądze, co gdzie indziej. Jest czysto, słonecznie, normalna pościel i normalna łazienka. I do tego wspólna kuchnia, fajne miejsca do siedzenia. Zostawiamy bagaże i ruszamy w miasto. W Arequipie jest jeden ważny zabytek: klasztor Santa Catalina, czynny od 1579 roku do dziś. Kiedyś przyjmowano do niego wyłącznie hiszpańskie damy z dobrych dworów i podobna każda z nich wprowadzała się z własną służbą. wejście do części udostępnionej zwiedzającym: Niestety wejście kosztuje sporo, ale chyba jest tego warte: Każda zakonnica miała swoje mieszkanko (nie była to bynajmniej cela) tu służba gotowała: a tu prała: uliczki pomiędzy domami mniszek: Podobno mniszki tak dobrze się w klasztorze bawiły, a imprezy miały taką reklamę, że w końcu papież przysłał tu nową matkę przełożona do zrobienia porządków ;) obecnie część klasztoru przeznaczona jest na galerię: Kolejny punkt dnia to wykup wycieczki do kanionu Colca, nie dojeżdża tam transport publiczny, więc znów jesteśmy skazani na pobyt zorganizowany… Krzychu umiejętnie zbija cenę, wszystko w folderze wygląda rewelacyjnie. Zgodnie stwierdzamy, że nie potrzebujemy hotelu, wystarczy nam pensjonat, ma być i łazienka, i ciepła woda, i nawet wi-fi… Kupujemy ;) Wieczorem jeszcze jeden spacer „na miasto”: Wieczorem zasiadamy w kuchni, obżeramy się niesamowicie słodkimi mango i wspominały hostele z Chile. Gdzie co wieczór były międzynarodowe pogaduchy, imprezy, nawet tańce... W peruwiańskich hostelach każdy siedzi w swojej własnej małej grupce, albo patrzy w swój własny ekranik... Rano bagaże w depozyt i ruszamy do najgłębszego kanionu na świecie…
  24. 1 point
    gdzie mogę zobaczyć motor na własne oczy - Kraków? wyslij mi PRIVa
  25. 1 point
    Odcinek 8, czyli cepelia po peruwiańsku Opuszczamy Fiesta de la Candelaria, omijając kałuże i śmieci wracamy do pensjonatu. Na szczęście nie nakapało zbyt dużo wody z sufitu. Zresztą – i tak mamy lepiej niż ci z parteru, gdzie wybiła kanalizacja ;) Ponieważ jest całkiem chłodno, a właściciel z góry zapowiedział „no aqua caliente”, nawet nie próbujemy brać prysznic. Zresztą, ciężko cokolwiek zrobić w łazience, bo nie ma tam ani światła, ani okna ;) Nie z nami jednak te numery, wykręcamy żarówkę na korytarzu, wkręcamy w łazeince i już widać , gdzie sedes, a gdzie bidet. Bidet! po raz pierwszy takie urządzenie widzimy! Żeby jednak turysta nie poczuł się zbyt europejsko, to umywalkę, bidet i sedes zmieszczono na powierzchni jakiś 0,5 m2, a lustro wisi idealnie nad kibelkiem ;) Zasypiamy znieczuleni peruwiańskim winem z kartonu wśród odgłosów bębnów i trąb… Rano ruszamy prosto na terminal terrestre, czyli ichniejszy PKS. Kupujemy bilet na najważniejszą atrakcję Puno, czyli pływające wyspy Uros. Pogoda nie rozpieszcza: Krzychu sprawdza, czy mamy szansę dopłynąć w całości: pewne rozwiązania techniczne są ciekawe: płyniemy: płyniemy w zasadzie kanałem w trzcinach: Ale na szczęście się przeciera: aż dopływamy do wysp Uros, których jest kilkadziesiąt: każda z nich ma kilkaset metrów kw. każda wyspa jest po prostu tratwą zbudowaną z trzciny: lekkiej i pustej w środku: od dołu trzcina gnije, więc cały czas trzeba dokładać nową. trochę to wszystko się kiwa, jak na łodzi ;) i Jagna ma niepewną minę I nawet podziemne pomarańcze tam rosną ! Przewodnik wszystko nam objaśnia: ale patrząc dookoła, jakoś średnio wierzymy, że ktoś tam mieszka na stałe. Wyspy powstały kilkaset lat temu, kiedy to Indianie uciekali przed Hiszpanami, którzy zmuszali ich do niewolniczej pracy w boliwijskich kopalnia srebra. I nadal podobno każdą wyspę zamieszkuje po kilka rodzin, jest szkoła i nawet mały szpital. I podobno są gdzieś wyspy, gdzie nie dopływają turyści. Usiłowałam je wypatrzyć na zdjęciach satelitarnych, ale widziałam tylko Uros: https://www.google.pl/maps/@-15.8179733,-69.968687,2942m/data=!3m1!1e3?hl=pl Wyspy Uros to jedna, wielka cepelia: choć niewątpliwie bardzo kolorowa ;) Łodzie dla turystów: jest nawet wieża widokowa: Ech, gdyby móc zobaczyć wyspy kilkadziesiąt lat temu, przed chmarą turystów… Tyle, że w zasadzie sami jesteśmy jej kawałkiem ;) odpływając po godzinie mijamy lokalne boisko do nogi: oraz ruch lokalny: na łodzi rozmawiamy trochę z innymi „białymi”, wszyscy są mocno rozczarowani „cepeliadą” wysp Uros. Większość z nich wybiera się na wschód do Boliwii. W porcie postanawiam skorzystać z toalety. W drzwiach babcia klozetowa pyta groźnie: „siku czy to drugie?” i w zależności od odpowiedzi wydziela odpowiednio długi kawałek papieru i kieruje do odpowiedniej kabiny ;) Inna ciekawa rzecz na Titicaca to parowce. Dwa takie statki sprowadzono w częściach z Anglii. Opłynęły więc przylądek Horn i wylądowały w Arice (Chile), stamtąd transportowano je pociągiem do Tacna i dalej mułami przez Andy. Cała podróż trwała 6 lat! Do dziś pływa jeden z tych parowców. Historia tu: http://www.peruyavariexpedition.com/yavari-ship/ A my wstępujemy na obiad. Oczywiście na rybkę ;) Niestety Titicaca to również przykład katastrofy ekologicznej. Człowiek, chcą poprawić „rybność” jeziora, wpuścił to niego pstrąga. I teraz w Titicaca jest tylko i wyłącznie pstrąg… A do pstrąga trzy rodzaje pyr, fasola i kukurydza ;) wracamy na terminal terrestre z zamiarem kupienia biletu do Arequipy. Ale to nie będzie takie proste ;) Każda linia autobusowa (a jest ich co najmniej 15!) ma swoja własną kasę i inną cenę. Przed każdą kasa stoi „naganiacz”, który śpiewnie wydziera się: Liiiimaaaa, Liiiima, za pól godziny!!!, Huuuuliaaaka najtaniej!!! i tak dalej. W końcu znajdujemy najbliższy autobus, cena ok., chcemy kupić bilet. Tymczasem w kasie żądają najpierw biletu OD NAS. O co chodzi?? Otóż niezależenie gdzie się jedzie, trzeba wykupić tzw. peronówkę, czyli bilet wstępu na peron… Uff, udało się. Wsiadamy. Niestety wybraliśmy widokowe miejsca na górze, tuż przy szybie… Najpierw wracamy do Juliaki, gdzie „kanalizacja deszczowa trochę szwankuje”: A później mamy przejazd przez góry. Nie takie niskie góry: I jak to w górach: wąsko, ciasne zakręty, przepaście z boku. Dodajcie do tego mgłę, ciemność, wyprzedzanie na trzeciego i wiarę w nieśmiertelność kierowcy autobusu, a będziecie już wiedzieli, dlaczego nie powinno się kupować miejsc tuż przed przednią szybą…


×