Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 14.04.2014 in all areas

  1. 7 points
    Krótka relacja zdjęciowa z wycieczki. Trasa Ostrołęka - Słowacja - Węgry - Bośnia - Chorwacja - Węgry - Słowacja - Polska Cel misji: dotrzeć do Korculi, nauczyć się pływać na kajcie, odebrać Dziewczynę z lotniska w Dubrovniku, szukać skarbów w okolicach Orebica pod wodą, dostać się na wyspy- Korcula -> Vela Luka -> Lastovo, dalej Split -> Trogir -> Plitwizkie Jeziora -> Krka Park -> Budapeszt -> Banska Bystrica -> Kraków -> Ostrołęka
  2. 6 points
    Kuba, chciales nam cos napisac czy tylko posty Vengosha utrwalic? :-D
  3. 3 points
  4. 2 points
    Moto jak moto ale podloga... Kempas jak widze... nie mogles wybrac czegos lepszego? :-D
  5. 2 points
    Daniel, ja Ci życzę przynajmniej dwóch dych a nawet trzech. I motocykla tez Ci życzę :-D
  6. 2 points
  7. 2 points
    A tu proszę, po co się kamyczki z podróży przywozi: Kolejne do kolekcji ... to na zdjęciu to tylko Namibia ;)
  8. 2 points
    Odcinek 10, czyli miały być słonie !!!! Khowarib. Budzimy się nieco później, być może zawdzięczamy to wczorajszej żołądkowej czystej, która czekała u Jagny na Faziego, ale się nie doczekała. Odkupimy ;) Widoki poranne przepiękne: i znów ruszamy na szuter: Po drodze mamy awarię Andrzejowego Garmina, który po prostu przestał nawigować, wyciągamy zatem Garmina Rafowego. I razem z Calgonowym GoPro mamy już niezły kokpit ;) Dojeżdżamy z powrotem do Palmweg, gdzie mamy znów kontrolę weterynaryjną. Dokładną. Namibijczyk zaczyna od: “na pewno nie macie mięsa, bo i tak zajrzę do lodówki i będzie mandat?” I tak zarekwirowano nam jagnięcinę… A dokładniej, sami ją zadenunjonowaliśmy. I przekazaliśmy komisyjnie do szałasu Himba, który był nieopodal ;) Nasz cel to park Etosha, słynący z ogromnych ilości dzikich zwierząt i będący chyba największą atrakcją północnej Namibii. Krajobrazowo jest tak sobie, płaska jak patelnia równina. Za wstęp się płaci, a w obrębie parku jest kilka “państwowych” kempingów, na których tłoczą się biali ;) i oczywiście marudzą na komfort. No rzeczywiście, za czysto tam nie było, ale to w końcu Czarna Afryka! Płacimy za miejsce i jedziemy na “safari”. Zwierząt dużo, ale słoni ani śladu… Szakal: Guźce: (zawsze się do foty wypinały tyłkiem ;) ) to takie fajne świnki z kłami ;) Mniej więcej przy pięćdziesiątej zebrze robi się nudno ;) Wracamy na kemping, gdzie zainstalowały się w międzyczasie ze 3 wycieczki autokarowe (takie śmieszne autobusy terenowe mają), rozkładamy namioty i widzimy, że lufcik zamknięty. No i na pace mamy grubą warstwę pyłu na wszystkim… Chłopaki biorą się za zmiotki, a ja w zamian proponuję jajecznicę ;) wieczór spędzamy wśród odgłosów autobusowych imprez (ale szybko coś kończą) oraz mango, do którego zlatują się tabuny ciem i podżerają ;) a oswojone szakale włażą pod stół i wylizują patelnię po jajecznicy... Wszędzie piszą, że zwierzęta w Etoshy najlepiej obserwować bladym świtem, więc wycieczki budzą nas jeszcze po ciemku, pewnie przed piątą. Oj nie. Nawet słonie nie namówią Jagny na wstanie o takiej bandyckiej porze! Wyruszamy zatem o normalnej dla Jagien porze, koło 10 ;) i znów widzimy tabuny zebr, antylop, żyraf, ale słoni…. No nie ma słoni i już…. Przejeżdżamy wzdłuż cały park nie widząc słoni i kierujemy się na Tsumeb. Droga B1 - asfalt! Aż dziwnie się jedzie… Przed Tsumeb zjeżdżamy do jeziora Oshikoto. To jezioro to cenot - czyli jaskinia krasowa, w której zapadł się strop. I powstało okrąglutkie jeziorko: W czasie I wojny światowej było to miejsce bitwy niemiecko-miejscowej. I podobno na dnie jeziorka znajduje się : 8 Feldkanonen, 2 Maschinekanonen, 2 Revolverkanonen, 7 Gebirgekanonen. i jakieś dziwne urządzenia: A nad jeziorem taka tabliczka: ech my wszyscy malutcy przy nim jesteśmy… sam, 5 lat przez Afrykę rowerem… Zajeżdżamy do Tsumeb, które jest dawnym miastem górniczym (głównie miedzi). Kopalni już nie ma, miasto czyste i zadbane… po górnictwie zostało muzeum: W całym Tsumeb nie możemy znaleźć czynnej knajpy, lądujemy w czymś KFC-podobnym, aż wstyd… Między Tsumeb a Grootfontein nie można pominąć tego: To największy na świecie meteoryt w jednym kawałku: Hoba. A przy okazji jest największym znanym kawałkiem żelaza rodzimego (60 t) znajdującym się na powierzchni naszej planety. Jest ciągle tam, gdzie go odkopano (podczas orki), na prywatnej farmie. O dziwo, nie ma krateru. Na wieczór lądujemy na małym prywatnym kempingu pod Grootfontain, prowadzonym przez “uroczego” Niemca, który wita nas tekstem: “o, Polacy, a samochodu mi nie ukradniecie?” . I bardzo jest zdziwiony faktem, że biedni Polacy mogą podróżować po Namibii. No cóż, chyba dość dawno był ostatnio w Europie i nie zauważył pewnych zmian… Dowiadujemy się za to, że mamy olimpijskie złoto ;) Po dość długiej i zawiłej rozmowie z Niemcem przechodzimy do konkretów, czyli ceny noclegu. Nie bardzo mi się podoba jego opinia o Polakach, więc postanawiam to wykorzystać i pytam, ile wynosi cena “für arme Polen” , czyli dla biednych Polaków. I płacimy 50 N$ zamiast zwyczajowych 100 - 150 ;) I do tego mamy drewno na grilla. Tym razem na kolację tradycyjna potrawa namibijska, czyli wurszt: cdn…
  9. 2 points
  10. 2 points
    A teraz to samo w obrazkach ;)
  11. 1 point
    Dokładnie nie widac ale cos tam wygląda że jest "skoszone" więcej na tych zdjęciach nie mogło sie zmieścić? :-P
  12. 1 point
    Dakarowy, kostki są Twoje. Podeślij adres na PW. Mario - dla Ciebie zostaly Scorpiony, kostkę możesz wyrzeżbić scyzorykiem w ramach prac recznych ;-)
  13. 1 point
    Ja nigdy nie myślałem o motocyklu BMW jako obiekcie pożądania. Przez przypadek zupełny umówiłem sobie jazdy próbne LC i 800 ADV. Błąd jaki zrobiłem to taki że... najpierw wziąłem 1200. Po nim jazda 800 była jakaś taka... na siłę, bo trzeba dokończyć. Po tych jazdach zakochałem się w 1200 i kupiłem 2006 rok - jasne że jest inaczej, nie ma tego kosmosu co w nowym. Ale ogólny koncept jet taki sam, 1200 daje mi za każdym wyjazdem niesamowitą frajdę. Nie dlatego że to BMW, nie dlatego że wypada mieć, itp. Mam go - bo go lubię ze wszystkimi jego przywarami - pomrukiem silnika rodem z cinquecento, szarpaniami, wibracjami, słyszalnym napędem itp. Przesiadłem się na niego z dużego varadero który dla mnie był... bezpłciowy, nijaki. 800 - to zupełnie inna bajka - mnie nie urzekł. Tyle ode mnie.
  14. 1 point
    Właśnie mam haynes' a od dziś wysłane ze stacji międzygalaktycznej SOJUZ 5
  15. 1 point
    Pogoda poprzedniego dnia nas nie rozpieszczała, a ranek nie wróżył dobrze. Ciężkie chmury zbierały się dookoła i z nieba raz po raz pokapywało. Z lekkim niepokojem ruszyliśmy al sur słynną drogą carretera austral. Oczywiście mżawka szybko zamieniła się w ulewę przy okazji zamieniając drogę w potoki błota a nasze ubrania w sztywne balasty. Dodatkowo na kilkudziesięcio kilometrowym odcinku trwały roboty drogowe, przez co marna nawierzchnia robiła się jeszcze gorsza, ale przecież z nadzieją na przyszłość. Sama trasa mimo warunków mało sprzyjających była fantastyczna. Przedzieraliśmy się wąską drogą przez gęsto porośnięte lasy i wzgórza o mrocznym charakterze wyjętym żywcem z opowieści o Hobbicie. Przemoczeni z radością w końcu powitaliśmy docelowe tego dnia Puyuhuapi i ciepłą Hosterię Alemana. „Alemana” znaczy niemiecka i cała osada nosiła wyraźne wpływy nie tak dawnych niemieckich osadników, których historii można się tylko domyślać. Przywieźli oni ze sobą sztukę warzenia piwa, za co trzeba być wdzięcznym, a w inne sprawy nie ma potrzeby wnikać. Hosteria była przytulna i sucha, w przeciwieństwie do pogody na zewnątrz, co skłoniło nas do dwudniowego popasu w tym zapomnianym miejscu, tym bardziej, że można się było wymoczyć w pobliskich termach z widokiem na fiord. W tejże hosteri spotkaliśmy wspomnianego wcześniej luksemburczyka, jadącego na tenerce w przeciwną stronę, a mającemu w planie pokonanie obu ameryk. Teraz właśnie jeździ gdzieś w Peru. Po wysuszeniu się i odpoczynku dla kości pomknęliśmy dalej na południe lepszą już nieco drogą aż do Couyaique.
  16. 1 point
    Nie musi kupowac nowego za 80 patoli... Moze kupic uzywane HP2 za 70.... :lol:
  17. 1 point
    No to piszę. Wspomniałem o zagajaniu napotkanych lokalnych ludzi. Trzeba jednak zaznaczyć, że bez znajomości choćby podstaw hiszpańskiego nie było by łatwo. Z angielskim poradzić sobie można w hotelach i restauracjach z wyższej półki, ale nie należy liczyć, że jakikolwiek napotkany na drodze tambylec zrozumie o co nam chodzi. I dobrze, bo daje to motywację do nauki. Mi wystarczyło kilkutygodniowe przeglądanie różnych zestawów rozmówek, wsłuchiwanie się w płyty i przeglądanie tego co dostępne w sieci. Byle jak, ale porozumieć się dało i zawsze trafiałem tam gdzie chciałem. Z Bariloche pojechaliśmy dalej na południe, początkowo gładkim asfaltem, a potem zboczyliśmy do parku Los Alerces pooglądać tysiącletnich kuzynów amerykańskich sekwoi. Pogoda dopisała, widoki pyszne więc kolejny dzień trzeba było zaliczyć do udanych. Mniej udany był wybór hotelu, który okazał się być kategorii podłej, ale był jedynym jaki udało nam się zauważyć w pobliżu cywilizacji, a ta potrzebna była by żołądki napełnić jakimś radosnym płynem. Jak przygoda to przygoda! Kolejnego ranka, tuż przed południem skierowaliśmy naszego rumaka na zachód w kierunku Chile. Droga co wiodła początkowo przez pustkowie, gdzie na rozstajach trzeba się było zastanawiać dobrze, w którą stronę skręcić, po chilijskiej stronie przeszła w leśny dukt a potem trakt wiodący dolinami i wąwozami. Różnorodność wielce poruszająca i widowiskowa. Po zachodniej stronie Andów jest zdecydowanie wilgotniej i troszkę nas skropiło tego dnia, ale mieliśmy w planie odbić to sobie mocząc się w termach zasilanych wodą z gorących, wulkanicznych źródeł. Termy znaleźliśmy, ale noclegu na miejscu, a był to środek lasu, nie, bo ktoś sprytny nas uprzedził, dlatego rad nierad pojechaliśmy dalej aż do Chaiten, które to miasteczko w 2008 roku całkowicie zostało zasypane przez wulkaniczny pył. Dzisiaj, po latach się odradza, ale długo było miejscem opuszczonym. Zresztą i teraz zieje lekkim przygnębieniem. Gdy tam dojechaliśmy wieczór był już niemłody i wydawało się, że noclegu nie znajdziemy. Po objechaniu kilku pustych ulic stanęliśmy przed czymś co wyglądało na knajpę by znaleźć tam duży napis „cerrado”. Już zrezygnowani mieliśmy jechać dalej, gdy z uchylonych drzwi wyłoniła się kudłata głowa pytająca czegóż nam trzeba. Szybko się okazało, że wszystko czego nam trzeba dostępne było na miejscu, a czupryna należała do właściciela tego przybytku świadczącego usługi wszelakie. Okazał się on wyjątkowym specem od przyrządzania ryby świeżo wyłowionej z oceanu. Coś wspaniałego. Po takim posiłku wszelkie napięcie znika i nie przeszkadza nawet kompletnie zimna woda w łazience brak szybek w drzwiach do pokoju. Jeśli kiedykolwiek zdąży się wam być w Chaiten, pędźcie do El Quijote i uściskajcie ode mnie Javiera.
  18. 1 point
    Jasne, że pozwolę .... ;) Trochę zmieniłeś argumentację, ale co mi tam ... taka czy taka .... pozwalam, pozwalam ... :)
  19. 1 point
    ja ogólnie lubię jeździć, byle tylko jeździć :-) ale post Jacka mnie zaskoczył, bo jakoś w temacie kierownicy to mam wrażenie, że jest szerzej niż w moim singlu ja się waham cały czas czy iść w kierunku twina jako drugi motocykl, czy kupić dakara 2007 lub ewentualnie G650GS tutaj przekonująco zabrzmiał mi głos TomkaM, że mając dwa takie same motocykle, będąc gdzieś w trasie łatwiej to wszystko ogarnąć w razie W, (ale ja w temacie "wielkich podróży" to jestem na razie tylko mitoman) ;-) co do poręczności twina otrzymał wczoraj jeszcze jeden plus, jak mi uciekło tylne koło w złożeniu i wyszedł z tego tak gładko, że prawie na to nie zwróciłem uwagi
  20. 1 point
    3500rpm to u mnie wolne sa ;) (Musialem ;) )
  21. 1 point
    Mi się jednak wydaje że różnica w porównaniu do singla jest znaczna, Marcin jeszcze jej nie znalazł, ewentualnie nie zapłacił i próbuje zbić cenę :-D
  22. 1 point
    Niby taki zły a jednak ;-) wysłano z wodoszczelnego
  23. 1 point
    Mmmm HP2 :-D Prawie jak duzy KTM ADV Red - cos takiego chciales...? :)
  24. 1 point
    Odcinek 9, czyli offroadu starczy nam na jakiś czas Rano budzą nas miliony ptaków śpiewających gdzieś w gałęziach ponad naszymi namiotami, ale nawet Raf na to nie marudzi ;) Musimy się wydostać z Purros z powrotem do cywilizacji. Miny mamy trochę niepewne, bo wczorajszy odcinek to było ćwierć drogi D3707, a zajęło nam pół dnia. Dziś do pokonania mamy resztę. Chcemy dojechać do miasta Opuwo (prawdziwe miasto, takie ze sklepami!) a po drodze mapa pokazuje jedną kropę o nazwie “Orupembe”. No nic, ruszamy. Droga okazuje się dużo bardziej cywilizowana, niż poprzedni odcinek, trafia się nawet szeroki, prosty szuter: Większość drogi wygląda tak: trochę trzęsie, ale problemów brak. Orupembe okazuje się składać z trzech chałup, więc jedziemy dalej i zatrzymujemy na środku wyschniętego koryta rzecznego na lunch: i jedziemy dalej: w południe cień wygląda tak: Po jakiś 250 km zjeżdżamy z gór i krajobraz zmienia się całkowicie. Jest płasko, zielono i rolniczo. I do tego ludzie dookoła! A tu kopiec termitów: W końcu jesteśmy w Opuwo, pierwszym mieście, które wygląda jakby leżało w Afryce,a nie w Niemczech ;) Jest hałaśliwie, ciasno, gorąco… Są panie Herero: Ich stroje nawiązują do sukien żon pastorów, a czapki do krowich rogów. Nie wiem, jakim cudem wytrzymują one w tym upale… Panie Himba chyba lepiej są przystosowane do upałów: Znajdujemy stację benzynową, SPAR i piekarnię, możemy więc uciekać znów w dzikie ;) Jesteśmy w najbradziej północnym punkcie naszej rajzy, stąd do Angoli tylko 100 km... Robimy więc odwrót na południe i jedziemy elegancką szutrówką. Ale po drodze “malutka” przełęcz. Właśnie ją nieco przerabiają i znacznie obniżają, ale i tak jest imponująca. Przełęcz Joubert, podjazd o nachyleniu dochodzącym do 1: 4,5, czyli 22%. Polecamy ;) Oczywiście cały czas latają po drodze jakieś zwierzątka, na szczęście najczęściej małe antylopy: robi się późno, zaczynamy rozglądać się za campingiem. W jednym z folderów mamy spis campingów “gminnych” i widzimy, że w pobliżu coś jest. Zajeżdzamy za znakami do luksusowych lodge (coś koło 300 PLN za dzień …), ale recepcjonista z uśmiechem propnuje camping za jakieś 30 PLN i jeszcze mówi, że możemy sobie przyjść na basen i skorzystać z europejskich gniazdek. No jak tu odmówić ? Khowarib Campsite to chyba najładniej położony camping na jakim byliśmy. Nad rzeką, dookoła góry, piękny zachód słońca. Fajnie się tak spędza Walentynki ;) cdn.
  25. 1 point
    Mam problemy z kolanami. Mimo okladania neoprenami etc napierd.... po jezdzie. Myslalem by zostawic, ale z roku na rok traci na wartosci, a perspektywy poprawy ze stawami nie widze. Podwyzszenei kierownicy z wezem w oplocie jest w sam raz, ale na styk. Jak kupujesz weza to trzeba patrzec na dlugosc, bo pamietam ze byly tez ewidentnie za krotkie. Mojego kupowalem na niemieckim ebayu. W garazu stoi to:


×