Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 24.06.2014 in all areas

  1. 20 points
    Wbrew lamentom marudzących na Ukrainę można bryknąć bez obaw o zarobienie kulki. A przynajmniej do zachodnich województw. Tym bardziej, że całe tamtejsze zamieszanie ma dla nas pozytywny aspekt: hrywna, która jeszcze kilka miesięcy temu kosztowała 50 gr jest o połowę tańsza. Co oznacza, że wszystko jest o połowę tańsze. Na przykład miejscówka w hostelu w samym centrum Lwowa kosztowała nas po ca. 18 zł na głowę. Paliwo - poniżej 4 zł, tyle samo fajki. O spirytualiach nawet nie piszę, bo po co się narażać ;-) Wybraliśmy się z Kudłatym dwa tygodnie temu na przedłużony weekend. Jedna nocka we Lwowie, dwie kolejne - w zakarpackich wsiach. Drogi do Lwowa bardzo dobre. Dalej (tzn. na południe) - bardzo słabe. Niekiedy mniej jest asfaltu niż dziur, czasami drogi kamieniste, niekiedy kamienie z gliną, co bez kostek w czasie deszczu może uprzykrzać jazdę. Momentami 100 km robiliśmy w około 3 h. Ale oczywiście było git. No i jeszcze jedno: od przewrotu na Ukrainie - przynajmniej na razie - służby różnorakie, szczególnie milicja, przestały brać w łapę. W każdym razie od zwykłych motocyklowych podróżników zza zachodniej granicy. Pierwszy raz zdarzyło nam się, że nikt nie wyłudzał od nas pieniędzy na drodze. Mimo standardowych kontroli. Polecam wszystkim, póki ten kraj nie zdążył zaśmierdnąć zachodnim, zestandaryzowanym syfem. No i bonus. Jak wspomniałem, hrywna kosztuje ok. 25 groszy. Czyli flaszka w tej knajpie...
  2. 3 points
  3. 2 points
    Cześć, No to zaczęło się. Jak już pisałem w wątku powitalnym właścicielem F650 jestem od niedawna ale praktycznie z niego nie zsiadam. Jednak 19.06.2014 postanowiłem zrobić jakąś konkretną trasę dalej niż na śląsku. Padło na Szlak Orlich Gniazd: http://www.orlegniazda.pl/ Decyzja była dość spontaniczna dlatego wyruszyłem dość późno i nie udało mi zrealizować całej trasy. Ale do rzeczy. Startowałem z Gliwic i jak szybko się tylko dało chciałem się dostać do pierwszego punktu. Zacząłem od zamku w Korzkwi (nr. 15 na mapie), pominąłem oklepany Wawel a następnie podążając na północ starałem się odwiedzić jak najwięcej punktów mi się uda. Dość istotnym moim założeniem na ten wypad było zrobienie zdjęcia w każdym punkcie. I tutaj też trochę poległem bo w 1/2 trasy bateria z aparatu mi zaczęła padać więc robiłem po jednym ujęciu gdy się ostatkiem sił aparat uruchomił, a przy części musiałem się ratować smartfonem. Poniżej tylko najciekawsze ze zdjęć: #1 Zamek w Korzkwi (świetna miejscówka na jakąś zorganizowaną imprezę) #2 Zamek w Pieskowej Skale #3 Zamek w Rabsztynie #4 Zamek w Bydlinie (do tej pory nie wierzę, że tam wjechałem, mało co była gleba a wycofanie go kosztowało mnie nie mało stresu) #5 Zamek i rezerwat Smoleń #6 Pałac w Pilicy (tylko z za bramy, zaraz za wjazdem da się zauważyć kilka tabliczek ostrzegających przed wjazdem i wchodzeniem, tutaj nie ryzykowałem) #7 Zamek Ogrodzieniec (szybka akcja tuż pod same ruiny + wymazywanie gościa który stanął na linii strzału obiektywu) #8 Gród na Górze Birów (tutaj tylko z parkingu i do tego smartfonem, aż tak mnie nie ciągnęło żeby iść tam pieszo) #9 Zamek Bąkowiec (ile ja się go naszukałem a okazało się, że jest on częścią ośrodka wypoczynkowego i chowa się gdzieś między kortami tenisowymi a wyciągiem) #10 Zamek w Mirowie (wjechałem chociaż chyba nie było wolno) #11 Zamek w Bobolicach (niestety tylko z daleka i smartfonem, a sam zameczek prezentuje się super) #12 Zamek i rezerwat Ostrężnik (tyle szukania a tu kicha, niby zamek a tak naprawdę skały) W sumie przejechałem 380km a zajęło mi to jakieś 11 godzin. Niestety nie dorobiłem się jeszcze uchwytu na telefon/nawigację więc zbyt często się gubiłem i zatrzymywałem by przypomnieć sobie trasę do następnego punktu. Na pewno też nauczką jest dla mnie wyładowana bateria w aparacie (teraz już raczej będę pamiętał by ją wcześniej naładować). Ogólnie było super, najmilej wspominam trasę z Pieskowej skały wzdłuż skałek, po prostu się płynie. Pod koniec trasy niestety doskwierał mi ból 3 części ciała - lewa dłoń od wciskania sprzęgła, uszy od kasku oraz kręgosłup szyjny (jakieś rady jak tego unikać? czy to normalne objawy początkującego?). Poniżej jeszcze para fotek wykonanych gdzieś na trasie, a raczej obok. Polecam ten szlak i na pewno kiedyś go dokończę (Wawel zaliczyłem dzisiaj). Gav
  4. 2 points
    To może parówki Krsytian, żeby nie dogadywali....
  5. 2 points
  6. 2 points
    Może przejedź się też innymi. Kupisz, ktoś da Ci się karnąć np. 1150, albo 1200 i znowu sprzedawać. kupować ... ;)
  7. 1 point
    Witam wszystkich, Od wczoraj jestem posiadaczem Dakara rocznik 2004. W zasadzie na razie wirtualnym, bo sprzęt zabrał Jarek (znany na tym forum) na przyczepę i zawiózł do swojego warsztatu, ja zostałem z papierami i tablicą rejestracyjną - a na tym dość trudno jeździć bez całej reszty :) . Na szczęście, w tej chwili, mam Suzuki DRZ400 E - sprzęt kupiony od LosTerenos (aktywnego na forum). Od ubiegłego roku sporo razem jeździmy, możliwie najdalej jak się da od asfaltu. W planach mamy nieco dalsze wyprawy, w związku z tym nadszedł czas na zmianę sprzętu Pewnie za jakiś miesiąc lub dwa zacznę szukać chętnego na DRZ-tę (rozstanie nie przyjdzie mi łatwo, ale kasa się przyda ...). Wracając do Jarka, to poznaliśmy się przy okazji naprawy Dakra, na którym aktualnie jeździ LosTerenos. Wczoraj przekonałem się, że poproszenie Jarka o pomoc przy zakupie sprzętu to najlepsze co mogłem zrobić. Ja spotkałem się z poprzednim właścicielem nieco wcześniej i jedyne co mogłem stwierdzić to, że sprzęt nie wygląda najgorzej. Po chwili pojawił się Jarek i przez naprawdę długi czas odprawiał nad Dakarem różne rytuały, kompletnie niezrozumiałe i nieco zaskakujące dla obserwatorów :). Po tym zrobił nam mały wykład i okazało się, że Jarek widzi wszystko to, co dla pozostałych osób obecnych na tym spotkaniu było niewidoczne. Ostatecznie zawyrokował, że można brać, w efekcie czego Dakar zmienił właściciela. Pozdrawiam z Bydgoszczy Tomek
  8. 1 point
    Jak w temacie. Może ktoś zna kogoś, kto zna kogoś, kto dba, kocha, chce kupić ładniejszy. Przebieg nie ma znaczenia. Wiem, paskudne są, ale jak się przejechałem, to musieli mnie we dwóch z niego ściągać. Mogę się wymienić za małego GS'a. Howk!
  9. 1 point
    takie ceny to tylko w Polsce. W Niemczech taniej niż za 3 tysi ejro nie kupisz zadbaną sztukę z rocznika 97-99. Kupuj, kupuj. Później dasz się karnąć. Jestem strasznie ciekaw wrażeń.
  10. 1 point
    Z drugiej strony wtedy kask mi w kadr wchodzi i ze 170° zostaje 4\5 ;) Próby na sucho mam za sobą, ale dylemat pozostał ;) bo nadal nie mogę się zdecydować...
  11. 1 point
    To prawda! ;) To się chłopie zdecyduj! :lol:
  12. 1 point
    Delikatnie suszarką do włosów (nie opalarką) podgrzejesz i odejdzie. Jak dobrze to zrobisz, to można nawet pokusić się o ponowne przyklejenie. U mnie działa. ;)
  13. 1 point
    Mocowanie wydaje się być takie samo jak w GoPro Tu jest zestaw mocowań do Sony http://allegro.pl/mo...4317096783.html Tu do GoPro. http://allegro.pl/ze...4327252458.html
  14. 1 point
    Zależy też od kasku, jeżeli masz szczękowca, a nie masz przedłużki do kamery, to lepiej z boku, bo jak będziesz szczenę otwierała, to może Ci zasłonić.
  15. 1 point
    Zamontuj tu i tu nagraj, sprawdź i zdecyduj :-P Jedno jest pewne, montaż na boku kasku ma tę przewagę że jadąc przez las nie martwimy się gałęziami pod którymi przejeżdżamy, często trudno jest wymierzyć odległość gałęzi od kasku, co może doprowadzić do jej uszkodzenia, chyba że jedzie się wolno :-) Nagrania ujmują kierownicę licznik i bliższy plan przed motocyklem. Niektórzy twierdzą że jest bardziej podatna na uszkodzenia w przypadku wywrotki i można ją zmiażdżyć kaskiem, nie wiem nie znam się ;-) Na kasku na pewno szybciej możemy uszkodzić ją o gałęzie, których nie zauważymy bądź źle ocenimy odległość do nich :-D ale za to pole widzenia jest szersze, nie widzimy licznika i kierownicy na nagraniach, teoretycznie jest mniej podatna na uszkodzenia w razie wywrotki poprzez zmiażdżenie kaskiem (kolega mi mówił) :-D i nie wiem bo jeszcze nie sprawdziłem ale np GoPro 3+ jakie posiadam ma lekki problem balansem kolorów w trakcie np. szybkiego wyjazdu z lasu (przejście z głębokiego cienia w mocno nasłonecznioną scenerię) :-P i ostrością w momencie kiedy w części kadru jest stały obraz - czyli kawałek szczęki kasku, jak sprawdzę to potwierdzę, bo właśnie mam zamiar zamontować dodatkowy uchwyt na górze kasku o! :cool:
  16. 1 point
    Zgadzam sie w 100% Swietna relacja, super foty i ta przygoda...
  17. 1 point
    juz prawie na miejscu. zaraz startujemy z ulaanbaatar
  18. 1 point
    Karwica 2014 - zwiastun HD
  19. 1 point
    Spoko relacja. Właśnie wróciłem z Jury i odwiedziłem prawie te same miejsca. Pałac w Pilicy zobaczyłem z bliska bez problemu, Bąkowca też szukałem doć długo, natomiast co do Zamku Ostrężnik to rzeczywiście najciekawsza jest jaskinia a zamek jest na górze ale to tylko kawałki murów. Bobolice zostały odbudowane od podstaw jakieś pięć lat temu, wcześniej prezentowały się tak samo jak Mirów. Pozdrawiam.
  20. 1 point
    Jak sobie pomyślę o tym całym Allegro i o ponownym przerzucaniu tego zlomu, to coś czuję, że jeszcze kilka lat pojeżdżę singlem. ;-)
  21. 1 point
    No to ja jeszcze tylko dodam, że jak będziesz się wybierał jeszcze na wschód to dawaj znać ;-)
  22. 1 point
    Dojechałam do domku. 800 km w 8h brutto. .. a w 7 odliczając postoje.
  23. 1 point
    Ciąg dalszy... 08.02.2014 – dzień sześćdziesiąty pierwszy Dziś wypoczywamy. Od jazdy motocyklem, bo poza tym ciężko pracujemy. Czyścimy łańcuchy – to przede wszystkim. Sprawdzamy, poprawiamy, polerujemy. Profilaktycznie, aby uniknąć kłopotów z brudnym paliwem czyszczę filterki paliwa. Wszystko po to, by spokojnie jechać dalej bez problemów. ;-) 09.02.2014 – dzień sześćdziesiąty drugi Pierwsza rada na dziś jest taka, żeby nie wierzyć pogodzie w Patagonii. Wczoraj po prostu był dzień piękny. Ciepło, gorąco, bezwietrznie. Około 2 w nocy, jak nie zacznie wiać. Wiało tak, że prawie odlecieliśmy razem z namiotem... :shock: Wyruszamy z Rada Tilly do Skamieniałego Lasu (Monumentro Boques Petrificados). To park utworzony w celu zachowania w Patagonii lasów poddanych procesom petryfikacji (czyli przemiany w kamień). Znajduje się na północny wschód, w prowincji Santa Cruz, w pobliżu miast Jaramillo i Fitz Roy. Mijamy zatem po drodze Caleta Olivia, wiatr trochę osłabł więc wykorzystujemy to i jedziemy co tchu. Dodatkowo w tym odcinku pomiędzy Caleta Olivia a Jaramillo, droga biegnie wzdłuż wybrzeża. Widoki są zatem piękne. Wreszcie jest to, o czym mówił nam Alejandro w Buenos Aires. Droga przestała być nudna, a stała się wręcz widowiskowa. Niestety. Tuż za Comodoro Rivadavia, przy zatoce San Jorge, znowu mocno zaczęło wiać. Takiego wiatru to jeszcze nie mieliśmy. Na odcinku około 80 km po lewej stronie mamy ocean, nie dalej jak 200m od drogi. Po prawej zaś otwartą przestrzeń. W tym miejscu nie ma żadnych wzgórz, które spowalniałyby siłę żywiołu. Motocykle tańczą na drodze, a my usiłujemy utrzymać kierunek jazdy. Wieje tak, że prawie głowy chce urwać. Wreszcie skończył się ten męczący odcinek i wjechaliśmy w bardziej zróżnicowany teren i siła wiatru osłabła… chociaż niewiele. Wjeżdżamy do parku skamieniałych drzew. Aby zrozumieć, jak powstały drzewa z kamienia, trzeba by się cofnąć miliony lat wstecz. Był czas, kiedy klimat w tym rejonie był umiarkowany. Nie było jeszcze gór zwanych dzisiaj Andami, więc wilgotne wiatry z Oceanu Spokojnego mogły spokojnie wiać bez przeszkód. Sprzyjało to rozwojowi lasów iglastych. Jakieś 150 milionów lat temu doszło do zmiany: zaczęły wiać silne wiatry, a aktywność wulkaniczna zintensyfikowała się. Popiół wulkaniczny zaczął osiadać na drzewach a krzemowy deszcz przeniknął do tkanek roślinnych i zastąpił wszystko w środku. I od tamtej pory nic nie jest takie same. Region stał się, czym jest dzisiaj: suchym, wietrznym i niemal pustynnym miejscem. Wracamy na przydomowy camping. Swoje lata świetności chyba ma za sobą, trochę dziwne miejsce. Akurat na kręcenie horrorów. Jesteśmy tu sami i jeden gospodarz. A, i dwa psy i jeden kot, który się łasi okrutnie. Jedną noc tutaj damy radę. :drinkbeer: 10.02.2014 – dzień sześćdziesiąty trzeci Rano budzi nas szczekający pies i gorące słońce. Cała noc w zasadzie minęła bezwietrznie, po raz pierwszy od długiego czasu. Dalej jesteśmy sami, dookoła równina, niewielkie góry. Pakujemy się w miarę sprawnie, chociaż jest bardzo gorąco. Jemy szybkie śniadanie i ruszamy dalej. Sami nie wiemy ile dziś przejedziemy, jakoś tak zaplanowaliśmy sobie zwolnić tempo, albo gdzieś na dwa dni się zatrzymać. Jedziemy z naszego dzisiejszego campingu do Ruty 3 (głównej drogi) jakieś 30 kilometrów. Z powrotem po szutrze jedzie się szybciej niż wczoraj. Nie wiadomo czemu… :-D Dojeżdżamy do drogi, potem już tylko 70 kilometrów i już jesteśmy w Tres Cerros. Tankujemy. Nie jest to chyba raczej wioska, tylko stacja i hotel nawet żadnego domu nie ma. A przecież do następnego miasta jest około 100 km w jedną i drugą stronę. No nic, jedziemy do Puerto San Julian. Mamy zamiar się tam dziś zatrzymać na noc. Jakieś 80 kilometrów przed tym miastem pogoda zmienia się diametralnie. Robi się chłodno. Więc się zatrzymujemy i ubieramy membrany do kurtek. Potem znowu robi się jeszcze zimniej. Ponownie zatrzymujemy się i ubieram membrany przeciwwiatrowe do spodni. Lepiej. Ale za kolejne 50 kilometrów znowu przystanek, ubieram cieplejsze ciuchy pod kurtkę i wyciągamy pierwszy raz w Ameryce Południowej rękawice podgrzewane. Trochę z tym zachodu, by wszystkie kable poprzekładać i przygotować do włożenia, ale już po 15 minutach, gdy zaczynamy jechać, przyjemne ciepło spływa na dłonie i rozgrzewa. Noo.. tak to można jechać i podziwiać widoki. A widoki są piękne. Patagonia w całej rozciągłości. Ale już nie tylko płaska, jest dużo wzniesień, gór i pagórków. Dojeżdżamy do Puerto San Julian. Miasto wygląda jak wymarłe. Położone jest bardzo ładnie, nad zatoką, stanowi też miejsce podziwiania wielorybów i pingwinów. Dziś jednak nic z tego. Znajdujemy kamping, ale jednak jego położenie i pogoda dzisiaj, nie zachęcają do stawiania namiotu i pozostawania na noc. Podejmujemy szybką decyzję – jemy i jedziemy do Piedra Buena. Kolejne 120 kilometrów mija jak z bicza strzelił. Dziś jest pierwszy dzień od czasu gdy jechaliśmy do Tres Arroyes, kiedy nie wieje podczas jazdy. Comendante Luis Piedra Buena to miato położone u ujścia rzeki Santa Cruz. Wjeżdża się z góry i od razu widać miasto jak na dłoni, które wychyla się zza wzgórza. Miasto jest niewielkie, niska zabudowa dominuje wszędzie. Jest bardzo czysto, ładnie, zadbanie. Znajdujemy kilka hoteli, na jeden się decydujemy i zostajemy na noc. Właściciel oddaje nam do dyspozycji swój garaz na zapleczu hotelu. :-P Wstawiamy nasze motocykle i nie musimy zdejmować wszystkich sakiew i bagaży na noc. Wypoczywamy. Co będzie jutro – zobaczymy. Chcielibyśmy dojechać do Rio Gallegos, bo raczej nie ma na co czekać. 11.02.2014 – dzień sześćdziesiąty czwarty Wczorajsza decyzja o spędzeniu nocy w hotelu zamiast na kempingu była strzałem w dziesiątkę. Po raz pierwszy od wielu dni mogliśmy wyspać się w normalnych łóżkach. Nie trzeba było chodzić pod prysznic nigdzie daleko i kąpać się wspólnie z innymi… No i wszechobecny piasek został za drzwiami hotelu. Rano nie musieliśmy wytrzepywać go z sakiew i worków na nasze rzeczy. Śniadanie wliczone w cenę noclegu było skromne, ale zawsze cos nam się udało przegryźć popijając kawą. Niestety Internet który miał być dostępny w hotelu nie działał. Za tą niedogodność udało się urwać mały upust z ceny za nocleg. Rano w recepcji spotykamy hiszpańskich motocyklistów. Dwóch panów około 50 na BMW 1200 GS. Ruszyli z Santiago w Chille kilkanaście dni temu, a teraz wracali na północ w kierunku Boliwii. Maja około 5 tygodni na swoja podroż. Wymieniamy się uwagami dotyczącymi jakości dróg na naszych trasach. Fajne są takie spotkania w drodze. Wystawiamy nasze motocykle z garażu, gdzie bezpiecznie spędziły noc. Jedziemy na stacje zatankować paliwo. I tu jakoś tak zapominamy zapytać jak daleko jest najbliższa stacja benzynowa. Mamy tylko jedną 5 litrową bańkę z paliwem w zapasie. Ten błąd w Patagonii może skończyć się przymusowym postojem na drodze z powodu braku paliwa. Tym razem jak się okaże później mamy trochę szczęścia. Dzieląc się jedną bańka na połowę udaje nam się dojechać do Rio Gallegos na styk. Odcinek pomiędzy naszym noclegiem, a Rio Gallegos to około 230 km. Na tej przestrzeni widzieliśmy tylko jedną opuszczoną i zamkniętą na cztery spusty restaurację. Zapytani przez nas kierowcy potwierdzili, że stacji z paliwem brak. A najbliższa jest w Rio Gallegos. :idea: Wiatr ponownie nie pomagał nam w jeździe. Jakoś tak mam wrażenie, że cały czas wieje nam z boku, albo w twarz od początku podróży. Podmuchy są silne i czasem bardzo silne. Zużycie paliwa wzrasta. Czas na rezerwę nadchodzi już po 180 km. To dosyć szybko. Normalnie udaje się przejechać sporo ponad 200 km. Dziś częściej niż w ostatnich dniach widzimy na poboczach stadka Guanako. Czasem stoją na środku drogi, a kiedy się zbliżamy uciekają w Pampę. Kilkakrotnie widzimy chyba potrącone, leżące martwe zwierzęta na poboczu. Czasem jest to struś nandu, czasem guanako (to ta lama argentyńska). Kilkadziesiąt kilometrów przed Rio Gallegos teren zmienia się. Z rozległego płaskowyżu zjeżdżamy w dół. Przed nami otwiera się przepiękna panorama. Wraz ze zmianą terenu uzyskujemy też osłonę przed wiatrem. Teraz dopiero możemy odpocząć od jego naporu. Sam dojazd do miasta był już czystą przyjemnością. Tankujemy paliwo do pełna. Dojechaliśmy już tu na oparach. Robimy rundkę po mieście w poszukiwaniu noclegu. Dziś również decydujemy się poszukać hotelu zamiast kempingu… czyżby wygoda nam wchodziła w krew… Po odwiedzeniu kilku znajdujemy wreszcie taki jaki nam pasuje. Właściwie w samym centrum, z zamykanym na noc parkingiem. Hotel Covadonga ma już 85 lat, jest parterowym budynkiem mającym chyba 18 pokoi. Na ścianach recepcji wiszą zdjęcia z początków jego historii. Fajny klimat lat, chyba 40 – 50. Zostajemy. Rio Gallegos leży 2636 km od Buenos Aires. To największe miasto w prowincji Santa Cruz, ma 98 tysięcy mieszkańców. Miasto powstało w latach 20 ubiegłego wieku, kiedy to rząd Argentyny chciał zaludnić te tereny. Rejony Rio Gallegos są znane z owczych farm. W większości są to ludzie bardzo podobni do indian, którzy zamieszkiwali te tereny. Ciemna karnacja, Czarne, proste włosy i ciemno brązowe oczy. Nie ma tu za dużo emigrantów z Europy. Idziemy na miasto cos zjeść i rozejrzeć się. Najwyższy budynek jaki widzimy ma chyba 3 piętra. Reszta to przeważnie parterowe budowle, czasem dwu piętrowe. Ma to swój urok. Mamy wrażenie jakbyśmy dziwnym trafem cofnęli się w czasie, tylko nowe samochody tu nie pasują… Jutro zastanowimy się co dalej… 12.02.2014 – dzień sześćdziesiąty piąty Wstajemy rano. Kaloryfery gorące, prawie… jak w domu. Na śniadanie dostajemy kawę po dwa rogaliki (medialunas) i dżem. Czyli typowy pierwszy posiłek Argentyńczyka. Postanawiamy zostać tu jeszcze jeden dzień. Trochę się wylegujemy jeszcze w łóżkach potem przeglądając pocztę, prognozy pogody na najbliższe dni i rozmawiamy na Skype. Robimy pieszą rundkę po mieście, żeby obejrzeć ciekawsze miejsca i poszukać poczty. Musimy przecież wysłać kartki do Polski. 13.02.2014- dzień sześćdziesiąty szósty Dzisiaj wielki dzień. Robimy atak na ziemię ognistą. Przynajmniej taki jest plan. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że przecież dzisiaj trzynastego… :shock: Może nie piątek, ale nie jest dobrze. Problemy zaczęły się już od samego rana. Po pierwsze wczorajsze drobne przewianie zamieniło się w dosyć mocne zapalenie gardła. Idziemy do apteki po pomoc. Kolejny problem, to cieknące paliwo z jednej F-ki. Przelewa się przez komorę pływakową po odkręceniu kranika. Decydujemy, że jedziemy do warsztatu, tu nie ma warunków i ochoty też jakoś dziś brak na grzebanie w motku… Ale niespodzianek na dziś jeszcze nie koniec. :-o Akumulator w drugim motku wysiada przy pierwszej próbie odpalenia go. Ledwo zamiauczał i tyle było z niego pożytku. Wyciągamy kable i walczymy dalej. Podjeżdżamy do mechanika. No jego kastellano nie jest bueno. Coś mówi, kompletnie nie rozumiemy, ale summa summarum wnioskujemy, że dla niego to nie jest problem. No niby tak. Trzeba pamiętać, że motocykl ma kranik, więc za każdym razem na postoju, nawet krótkim, trzeba go zakręcać, by paliwo znowu nie ciekło. Tyle to sami wiemy bez jego pomocy. :-P Podejmujemy decyzje. Jedziemy. Szkoda nam pogody, bo prognoza mówi, że przez najbliższe 3, 4 dni ma być bezwietrznie (o ile to możliwe na Ziemi Ognistej i w Patagonii). Możemy spróbować wykorzystać pogodę, dojechać do Ushuaia i prawie bez wiatru wrócić. Wyjeżdżamy zatem. Pakujemy się szybko, mocujemy worki z powrotem do motocykli i ruszamy. Ale kilka kilometrów za miastem gigantyczny korek. Co się dzieje? Okazało się że to pikieta. Zablokowana droga, nie puszczają nikogo. Nikogo z wyjątkiem dwóch polskich motocyklistów. I to jest przewaga motocykla nad samochodem. Po prostu mijamy powoli sznur aut, stojących w korku i dojeżdżamy do zablokowanej starymi oponami drogi, trochę slalomem wymijamy gumy i jedziemy do przodu, podnosząc jeszcze rękę w pozdrowieniu do pikietujących. Ufff, mamy cały pas dla siebie, nic przed nami, nic za nami. Po 70 km dojeżdżamy do granicy. Argentyńska i chilijska odprawa jest w jednym budynku. Przechodzimy przez 5 kroków – odprawa argentyńska osobista, odprawa motocykli argentyńska, to samo tylko chilijskie i ostatnie, na deser SAG, czyli kontrola sanitarna chilijska. Nie wolno do Chile wwozić jedzenia. Oczywiście wiedzieliśmy o tym, ale mamy i pieczywo i masło i ser i parę ciastek. Kiedy załatwiamy już wszystkie formalności papierowe, na zewnątrz czekała na nas pani z kontroli sanitarnej. Kazała otworzyć jedną sakwę (ropa?- pyta, a ja kiwam głową, tak, tak, sama odzież). Druga sakwa. Haramientos, czyli narzędzia. I newralgiczny punkt. Pani każe otworzyć kufer. No to leżymy, sobie myślę. Ale nie. Spojrzała, pokiwała głową, machnęła ręką i pozwoliła jechać. No to witamy w Chile. :beer: Przejechaliśmy granicę i ładnych 50 kilometrów jechaliśmy do promu kawałek za Punta Delgada. Mamy duże szczęście. Prawie nie wieje, jest słonecznie i prawie ciepło (ale nie dla tych, którzy są chorzy). Dojeżdżamy do przeprawy promowej. Nadchodzi wiekopomna chwila. Jeszcze chwila, jeszcze momencik. Prom nie jest duży, panowie w pomarańczowych kamizelkach kierują ruchem, machają, wpuszczają na prom. Wieje. I troszeczkę buja. Panowie mówią, że nie buja. Wierzę im. Przecież mają większe doświadczenie. Wyobrażam sobie co się tu dzieje, kiedy naprawdę jest wiatr. Prom płynie 20 minut. Płacimy za tą przyjemność 90 peso od motocykla i wjeżdżamy na Ziemię Ognistą. To jesteśmy. Tierra del Fuego zdobyta. Tak możemy już napisać. Pożyczę sobie i strawestuję sformułowanie Ryśka – Ziemia Ognista to już nie jest puste słowo dla nas. Jakieś 25 kilometrów jedziemy jeszcze po asfalcie. Dojeżdżamy do najbliższego miasteczka - Cerro Sombrero. Tankujemy piekielnie drogie paliwo, prawie 1,8 dolara za litr. Tankujemy mniej, nie do pełna, bo miły pan na stacji informuje nas, że najbliższa stacja jest zaraz po przekroczeniu granicy chilijsko argentyńskiej. Trzynasty niby troszkę się wyszczęśliwił, bo jak się okazało, 10 minut po zatankowaniu na stacji była 2 godzinna przerwa. Zdążyliśmy rzutem na taśmę. Krótka przerwa na jedzenie. Rozkładamy się na trawie, prostujemy zmęczone kości, wyciągamy przemycone jedzenie z kufra i jemy. Gardło boli coraz bardziej. :twisted: Krajobrazy są po prostu PIĘKNE. Pomieszanie Bieszczad z preriami, z obrazkami z Windows 98 (ta trawa jest podkolorowana). Dużo baranów, gdzie niegdzie stada guanacu, trochę krów. Jedziemy ocienioną doliną, wokół wzgórza, które osłaniają nas od wiatru. Ten sielski obrazek ciągnie się przez prawie 100 kilometrów. W końcu dojeżdżamy do San Sebastian. Tam robimy odprawę chilijską i po 14 kilometrach dojeżdżamy do Granicy argentyńskiej. Tam znowu formalności, ale w miarę szybko. Po przekroczeniu granicy tankujemy do pełna. Już mamy wielką ochotę nie jechać dalej i zatrzymać się w hotelu na granicy (i pewnie trzeba było tak zrobić). Ale w Rio Grande, do którego zdążamy, mamy nocleg u Couchsurfera, więc trochę warto, byśmy tam dojechali. 80 kilometrów jakoś mija i wjeżdżamy do miasta. Rio Grande ma ponad 180 tysięcy. To największe miasto na Ziemi Ognistej. Jest tu dosyć rozbudowany przemysł, szczególnie elektroniczny. Jak się dowiadujemy później od naszego Coucha, Samsung produkuje tu wiele swoich wyrobów, czy raczej pozwala Argentyńczykom produkować na ich licencji. Miasto położone jest na wybrzeżu, linia brzegowa ciągnie się przy głównej drodze wjazdu do miasta. Kiedy już nasz GPS namierza adres naszego dzisiejszego noclegu, na kilometr przed skrętem we docelową ulicę, zjeżdżając z lekkiej górki na skręcie, łapię kamyki pod koło. Motor nie daje się utrzymać i leci na bok. Czuję na wzmocnieniach kolana, że naprawdę jest blisko ziemi. Dużo za blisko. Ale na szczęście ciuchy Modeki są profesjonalne i chronią zajebardzo dobrze, mogę to z czystym sumieniem powiedzieć. Trochę stłuczona dłoń, bo oparłam się na niej. Żyję. Gorzej z moim motocyklem. Ponieważ było z góry, gmole za dużo nie miały do gadania, więc szybka się stłukła. Peszek. A mówią wszyscy, nie jechać na pałę i uważać. Na szczęście nic się poważnego nie stało. Krzysiek mówi, że szybkę naprawi. Jakby strat było mało, to jeszcze sakwa się przytarła. Lądujemy wykończeni u Gerardo. To miły młody człowiek, pracuje jako optymalizator produkcji, więc mamy wiele tematów do rozmów. O 22.00 jednak idziemy spać. Gerardo jutro pracuje od 7.00 więc też musi się wyspać, o nas nie wspominając. Gorączka rośnie. Nie jest dobrze… CDN...
  24. 1 point
    Ciąg dalszy.... 01.02.2014 – dzień pięćdziesiąty czwarty Wyruszyliśmy rano z Claromeco, z gościnnego domu Laury i jej męża Waltera. Chcieliśmy zgodnie z planem wyjechać o 8.30 i prawie nam się to udało. Chociaż noc była krótka, bo dosyć długo siedzieliśmy przy asado z gośćmi. Niestety już po 30 km staliśmy w polu naprawiając po raz kolejny nasz motocykl. Jak się okazało założony zapobiegliwie dodatkowy filtr paliwa, blokował jego przepływ i silnik nie chciał pracować. Całe szczęście, ze to tylko taka awaria, a nic bardziej poważnego. Jak widać temu modelowi motocykla w zupełności wystarcza mały filtr fabryczny na wejściu do gaźnika. Wystarczyło wyjąć ten założony dodatkowy i wszystko wróciło do normy. Ruszyliśmy do Bahia Blanca. Do przejechania dzisiaj jak się okaże później mieliśmy rekordowe 450 km. Był to najdłuższy jak do tej pory przejazd, odkąd ruszyliśmy z Montevideo. Droga ciągnie się po horyzont bez zakrętu. Pofałdowanie terenu jest niewielkie, a po obu stronach nie ma nic oprócz Pampy… :shock: Na noc zostajemy na kempingu w Rio Colorado. 02.02.2014 – 06.02.2014 Kolejnych kilka dni jedziemy wciąż na południe ruta 3. Podczas każdego postoju w kolejce po paliwo zagadują nas miejscowi mieszkańcy, ciekawi motocykli i nas. ;-) Po drodze zatrzymujemy się przy kapliczce, a w zasadzie przy dwóch sąsiadujących ze sobą miejscach, przy których Argentyńczycy oddają cześć (tak chyba można to ująć). Pierwsze miejsce to kapliczka Gaucho Gila. Antonio Mamerto Gil Núñez, lepiej znany jako "Gauchito Gil 'jest czczony jako mistyczny symbol odwagi w Argentynie. Jego historia zaczyna się w XIX wieku kiedy w rejonie Argentyny i Paragwaju toczyły się walki o wpływy różnych sił politycznych. Gaucho Gil wdał się w romans z wdową Estrella Díaz de Miraflores w mieście Pay Ubre, nie w smak było to jednak komisarzowi policji, który chciał się go pozbyć z miasta. Gaucho Gil uciekł więc do armii, gdzie wsławił się bohaterskimi czynami w walkach z grasującymi Paragwajczykami. Po powrocie do Pay Ubre Gaucho Gil stał się kimś w rodzaju naszego Janosika, który bogatym zabierał dawał biednym. W końcu został złapany, a kapitan policji, który był na niego cięty za ową wdowę, z którą romansował Gaucho Gil, brutalnie i niegodziwie (!) go powiesił, a uprzednio trochę poturbował. Gaucho Gil niejako rzucił na niego klątwę i powiedział, ze za ten niegodziwy postępek policjantowi zachoruje syn, ale wyzdrowieje, jeśli będzie się modlił za duszę Gaucho Gila. Po tych słowach wyzionął ducha. Jego przekleństwo się sprawdziło i od tego czasu wszędzie, szczególnie w Patagonii, Mendozie i Santa Fe, widoczne są czerwone kapliczki. Są to ubogie, ceglane, niskie na nie więcej niż pół metra budowle, ozdobione czerwonymi flagami, świecami i komentarzami. Rozpoznawalny jest też bardzo wizerunek kudłatego Gaucho z czerwonym poncho i czerwoną chustą. Dojeżdżamy do San Antonio Oeste i chcemy zanocować, ale jedyny camping jaki znaleźliśmy to drogie byleco. Robimy szybkie zakupy i przemieszczamy się w stronę Las Grutas, niewielkiej miejscowości troche dalej. Po kilku kilometrach od San Antonio Oeste znajdujemy camping Oasis. Szału nie ma, dużo ludzi, oddzielne boksy. Przejechaliśmy jakieś sto kilometrów, kiedy widoczne robią się dosyć wysokie wzniesienia po prawej. To niezwykłe, bo Patagonia w tym rejonie jest płaska jak lustro. Dojeżdżamy na camping do Puerto Madryn. Oczywiście znowu nie było prosto, choć wiatr wyraźnie dziś zelżał. Powtarzamy procedury. Rozbicie namiotu, rozłożenie materacy i śpiworów, ustawienie motocykli. W pewnym momencie zauważamy samochód dziwnie znajomy. Tak. Wzrok nas nie myli to Livia i Jens. Witamy się serdecznie. Jakaż ta Argentyna mała. Wieczorem gotujemy gulasz. Wcześniej kupione mięso wołowe, pomimo wszelkich podejrzeń w 30 minut gotuje się do miękkości. Cebulka, czosnek, papryka i pomidory dopełniają smaku. Dyskutujemy o trasie. Co dalej? Gdzie jedziemy? Czy jedziemy jutro? Postanawiamy jechać do Punta Tombo, by zobaczyć pingwiny. Do Punto Tombo prowadzi również droga szutrowa, przez kolejne 20 km jechaliśmy podziwiając widoki oceanu, który wyłaniał się za kolejnymi zakrętami, później widzieliśmy tutejsze lamy, czy gnu, czy jak one się tam nazywają. W Punto Tombo dużo turystów, zdecydowanie za dużo, jak dla nas, ale chcemy zobaczyć pingwiny jak wszyscy, więc płacimy za bilety wstępu i ruszamy do kolonii pingwinów. Pingwinów jest bardzo dużo, tworzą kolonię, na obszarze ponad 10 km2. To pingwiny Magellana. Pingwiny w tej kolonii są od września do kwietnia. Później migrują do Brazylii. Dorosły pingwin ma około 5 kg, żywi się rybami, kalmarami i innym morskimi owocami. Pingwiny faceci mają zwykle charakterystyczne biało czarne fraki. Pingwin żyje średnio 30 lat. Co ciekawe, większość swoich życiowych funkcji odbywa na lądzie – rodzi się, wykluwa, dorasta. W wodzie tyko łapie pożywienie i migruje do cieplejszych wód. Na noc zdecydowaliśmy się pojechać do Camarones. To niewielka miejscowość na wybrzeżu. Ruszyliśmy z Punta Tombo jak najkrótszą drogą. Wiedzieliśmy że częściowo droga będzie szutrowa, ale nie spodziewaliśmy się że na całej długości będzie na przemian piach, kamienie i zero asfaltu. Na całej długości trasy, jak okiem sięgnąć, jedna stancja. Dolewamy paliwo z zapasów. Dookoła widzimy mnóstwo zwierząt, przede wszystkim barany, strusie i guanako. Przez ponad 100 km nie spotkaliśmy żywego ducha, dopiero po jakiś 110 km zobaczyliśmy domostwo i przejeżdżający obok samochód. To był jedyny samochód jaki spotkaliśmy na tej trasie. Po 130 km dojechaliśmy wreszcie do Camarones. Camarones to mała mieścinka, znana z wielkiej ilości występujących tu w morzu krewetek, a także z krótkiej bytności w latach dziecinnych Juana Perona. Miasteczko ma trzy ulice, wszystkie są kamienisto - piaskowe. Wieje jak diabli, ale jest ciepło. Piękny widok na zatokę wynagradza wiele. Znaleźliśmy kamping, rozłożyliśmy namiot klnąc przy tym niemiłosiernie. Okazało się, że wszędzie (doświadczyliśmy też tego wcześniej) jest piach tak twardy, poprzetykany kamieniami, że nie można wbić śledzi, a jak się je wbija, to się wyginają. Cholerstwo. W końcu część linek przymocowaliśmy do kamieni, do drzewa i zakończyliśmy męczarnie z namiotem. Jeszcze tylko krótka, szybka kolacja i spać. Jutro plan zakłada dojechanie do Comodoro Rivadavia. 07.02.2014 – dzień sześćdziesiąty Plan planem, ale w nocy jakoś około 4 rano obudził nas silny wiatr.. Wiało tak silnie, że namiotem trzepało jak łapką na muchy w czasie polowania. Przez około 30 minut przytrzymywałem ścianę namiotu ręką w obawie, że się powyrywają śledzie z ziemi i namiot odfrunie z nami… Lekko wychyliłem się z namiotu spojrzeć czy motocykle jeszcze stoją, czy wiatr je przewrócił. Ale jak na razie wytrzymały napór żywiołu i ocalały. Wstaliśmy po 8.00 ale wiało dalej tak silnie, że musieliśmy się poubierać w ciuchy motocyklowe, bo membrany przeciwwiatrowe spisują się super. Słońce świeciło mocno. W bezwietrzny dzień byłoby spokojnie 27 stopni Celsjusza. I tyle pewnie było, gdyby nie wiatr. W recepcji dowiadujemy się, że około 15.00 wiatr bardzo osłabnie, że będzie spokojnie. Ale w nocy znowu zacznie i jutro do popołudnia znowu będzie wiać. Podobnie w niedzielę. Stwierdziliśmy, że miejscowych trzeba słuchać, zwłaszcza że pani na dowód swoich słów otworzyła strony z prognozami pogody w swoim kompie i pokazała nam wykresy. Decyzja zapadła w 5 minut. Spakowaliśmy się i o 13.30 wyjechaliśmy z Camarones. Jechaliśmy najpierw prawie 80 kilometrów do drogi krajowej nr 3 (Ruta 3). Przez ten czas minęliśmy 2 samochody (słownie: dwa). Posiłek na drodze, bo nie zdążyliśmy zjeść śniadania… Kiedy już dojechaliśmy na Rutę 3, wiatr jakby powoli ucichł, po jakiś 50 kilometrach zrobiło się prawie spokojnie, po kolejnych 40 kilometrach przecieraliśmy oczy ze zdziwienia, bo zobaczyliśmy pierwszą restaurację na trasie. Pierwszą i jedyną. W końcu dojechaliśmy do Comodoro Rivadavia. To ciekawe miasto. 1770 kilometrowy rurociąg transportuje stąd gaz do Buenos Aires. Do miasta wjeżdża się przez góry, które nieco osłaniają je od patagońskich równin, ale i tak wieje. Zasięgnęliśmy języka i pojechaliśmy do Rada Tilly, to taki mały kurort, wypoczynkowa mieścinka dla mieszkańców Comodoro. Znaleźliśmy normalny camping, rozbiliśmy namiot i dzisiaj pierwszy raz robiliśmy asado samodzielnie, na prawdziwej argentyńskiej parilli (grilu). Żyć nie umierać. Rada Tilly jest położone w takiej dolince, osłonięta górami z dwóch stron, przy samym morzu. Miasteczko jest niewielkie, ma piękny widok na zatokę, wiele knajpek i restauracyjek. Jutro wypoczywamy... :beer: CDN...
  25. 1 point
    No i takiż Nifuroksazyd kupiłam :D Oczywiście wahałam się do ostatniej chwili i nabyłam go dzień przed wylotem. Miałam sprzeczne informacje, czy można leki przewozić w podręcznym [bagaże główne pojechały Kajmanowozem], ale spokojnie - można :D Na razie jeszcze więcej pisania, niż zdjęć, ale już jutro będzie odwrotnie :D Czyli nadchodzi piątek. Rano z małym plecaczkiem wsiadam w pociąg na naszym zadupiu. W Katowicach przejmuje mnie rumpel i jedziemy do Pyrzowic. Tam szybka odprawa i... dzwoni telefon. To chłopaki, którzy mieli lecieć z Warszawy o 14.00. O 7.20 dostali smsy, że lot odwołany i mogą lecieć z Wawy tym o 23.00. Szybko wsiedli w auto i popędzili do Katowic. Wolę nie myśleć w jakim tempie się pakowali i jak szybko jechali, ale o 12.00 nasz samolot startuje z kompletem uczestników :) Nasza grupka nie jest duża - ja, Jacek i Paweł [DRZ400], Wiesiek [KTM 690] i Wojtek [KTM 1190]. Chłopaki zagłębiają się w nudne szczegóły techniczne swoich motocykli ;) Lot mało komfortowy - czułam non stop wahania ciśnienia, mój błędnik reagował kiepsko, jakieś turbulencje... W Barcelonie wysiadam zniesmaczona. Leciemy "na miasto", tam posiłek w knajpce przy La Rambla - ja zajadam się pysznymi pieczonymi ziemniaczkami pod "chmurką" czosnkową - genialne! Inni jedzą jakieś stwory morskie :) Później spacerkiem nad morze… W drodze powrotnej zahaczamy o kawiarnię. I już pędzimy na lotnisko - które wydaje mi się wyjątkowo ciche i spokojne. Ludzie giną w wielkiej przestrzeni, która wytłumia rozmowy i dźwięki. Czas zwalnia. Mam uczucie, że jestem w innej rzeczywistości, otoczona warstwą waty, która wygłusza wszelkie bodźce. Jest dziwnie. Wylatujemy już po ciemku. Lot przebiega łagodniej, stabilniej, delikatniej - może dlatego, że kapitanem jest kobieta? Ale i tak dostaję lekkiego załamania nerwowego, gdy okazuje się, że z powodu różnic czasu [-2h] lecimy godzinę dłużej, nimi się wydawało ;) Czas umilam sobie wyglądaniem przez okno - co jakiś czas z czarnej otchłani wyłaniają się światełka miasteczek - wyglądają jak skupiska babiego lata z perełkami rosy podświetlonej o wchodzie słońca… Urokliwe bardzo. W końcu lądujemy w Afryce. Czeka na nas Kajman, który zabiera mnie na pokład K-wozu, a faceci jadą taksówką. Ze zmęczenia niewiele rejestruję z trasy i z rozpakowywania się. Pamiętam tylko, że kobitki śpią w "1", a faceci w "12". Dobranoc! ________________________________________________________________________________ Poranek rześki. Nawet bardzo. Dobrze, że miałam swojego Pajaka, który mnie dogrzewał nocami. Kemping z duża ilością zieleni i miejsc do leżakowania. Kobiety spały w zimnym wigwamie Mężczyni spali w ciepłym domku :D Odpalamy sprzęty - DRka wyjątkowo długo marudzi. Biedaczka chyba wynudziła się jak mops w towarzystwie czyściutkich i odpicowanych motocykli… No tak… nie ma kumpla Trampka i kumpeli DRakuli… Protestuje głośno i jękliwie. Nooo… dalej… obiecuję, że będziemy się dobrze bawić! Wytaplamy się w błotku i pokryjemy pyłem… Dalej! Odpaliła po kilku minutach i to był koniec jej fochów w czasie wyazdu :D Również 690 nie chce odpalić - prąd wyszedł. Doładowanie pomaga :) Po przedłużającym się rozruchu i pakowaniu w końcu wyruszamy. Słońce już wysoko. Jedźmy! Pierwsze zderzenie z ruchem drogowym - no kurde - podoba mi się! Wszyscy poruszają się płynnie. Zazwyczaj przewidywalnie [jeśli przewidujesz, że ktoś się wciśnie przed Ciebie, albo z boku, to zapewne masz rację ;) ]. Wyprzedzanie z lewej, z prawej - jak komu wygodnie. Zero agresji! Kciuk na klakson i rura do przodu! :) Kilkadziesiąt kilometrów pokonujemy asfaltem - ja i DRka jedziemy strasznie kwadratowo. Nie wiem, czy to wina nowych kostek, ciśnienia w oponach, czy może cos źle skręciłam w zawieszeniu ;) A może to dlatego, że ostatnią dłuższą jazde miałam pół roku wczesniej? Jedzie mi się koszmarnie. Co chwila tracę równowagę, nie umiem wchodzić w zakręty, wyrzuca mnie gdzieś na bok. Masakra. W końcu wjeżdżamy w góry i kończy się asfalt… Eee - no co Wy chłopaki, tutaj? Tą kozią ścieżką? Całe szczęście żartowali :) Pniemy się coraz wyżej i wyżej. W końcu pierwszy postój… Droga wygląda mniej więcej tak: jest to zaschnięta glina, a miejscami jedynie lekko przeschnięta i wtedy śliska jak fiks. Co rusz dziękuję Bogu, że mam kostki i że nie padało ostatnio. Gdyby nie to trasa byłaby dla mnie ekstremalnie trudna. A to to jest “tylko” wymagająca ;) Jadę sobie powolutku, co rusz zwalniając w śliskich koleinach. Mówię chłopakom, że nie muszą czekać, ale oni śmigają szybciutko, a potem robią przerwę. Staram się jak mogę, ale i tak jestem sporo wolniejsza od nich. Nic to! Stresuje mnie też, że po jednej stronie drogi jest przepaść. Szczególnie na zakrętach mam pietra W końcu znów kawałek asfaltu. Jadę przedostatnia, chłopaki znikają mi z oczu i przez jakieś pół godziny jadę samiutka… Samiutka? Chwila, a gdzie Wojtek, który był za mną? Aaaa - pewnie gdzieś źle skręciłam i się zgubiłam. Spoko - jak mi się znudzi, to mam przecież mapę, mogę odpalić Garmina. Teraz chcę po prostu jechać przed siebie. W końcu widzę chłopaków. Czyli jednak sie nie zgubiłam. Ale gdzie Wojtek… I wtedy dowiaduję się, że Wojtek nie ma ani śladu, ani mapy. Kurde - jakbym wiedziała, to bym bardziej na niego uważała :/ Jakoś go lokalizujemy telefonicznie. Przekazuję mu instrukcje jak ma sie kierować wg słońca i że spotkamy się za jakąś godzinę przy jeziorkach. Dojeżdżamy do jeziorek. Chłopaki na DRZetach postanawiają jeszcze “machnąć” pętelkę dużą offową. Po chwili nadjeżdża Kajmanowóz i Kajman przejmuje nawigowanie Wojtkiem - kieruje go prosto do Demnate asfaltem. A my z Wieśkiem postanawiamy pojechać na mniejszą pętelkę offową. Ech. Cóż mówić. Początek jest boski. Piękny, równy, drobny szuterek… Widoki pyszne. Ale z czasem pojawiają się znajome na wpół wyschnięte, śliskie gliniaste koleiny - najczęściej na ciasnych zakrętach. DRka jakoś dziwnie się zachowuje - po prostu wali się do wewnętrznej. Spinam się. Zaczynam tracić równowagę... Prędkość spada. Słońce chyli się ku zachodowi, a do asfaltu mamy jeszcze spory kawałek. Widoki nadal cudne Staram się zachowywać spokój, nawet gdy przychodzi mi zawrócić na stromym gliniastym zboczu w środku wioski… na oczach kilkunastu mieszkańców... ...albo gdy dojeżdżamy do końca drogi - a raczej kamienistej ścieżynki, w której woda wyrzeźbiła miniwąwozik. No to dupa. Ale że jak to? Zawrócić? I zrobić jeszcze raz te parędziesiąt km, tym razem po ciemku? Jak zawsze w sytuacjach kryzysowych włącza mi się tryb awaryjny i umysł się wyostrza. Analizuję mapę, spoglądam na Garmina - do asflatu mamy jakieś 500m w poziomie i 200 w pionie. Zaraz, zaraz. Przed chwilą mijalismy jakiegoś busa. SKADŚ musiał przyjechać. Tam chyba było rozwilenie. Wycofujemy się i stromą, kamienistą ściezką podążamy w górę. Jeszcze kilka minut… Jeeee! Asfalt :) No to jeszcze 50km i będziemy w domu :D Zmierzcha. Po ciemku pokonujemy serpentyny w dół. Na jednej z nich KTM staje. Benzyna wyszła… Całe szczęście moja krowa dojna ma jeszcze spory zapas - przelewamy trzy litry i kulamy się dalej. Dojeżdżamy do Demnate, gdzie czeka na nas cały komitet powitalny - martwili się… Okazało się, że chłopaki na DRzetach też pojechali najkrótszą drogą, po asfalcie i od dawna są na miejscu. A ja się zastanawiałam czy im starczy paliwa i na którą dotrą. Hm. Jestem podbudowana, bo okazuje się, że leszcz przejechał tego dnia najwięcej offu :) Idziemy “na miasto” coś zjeść. Do posiłku dostajemy pyyyszną miętową herbatę. Słodką jak fiks. Czyli pierwsze spotkanie z berber whisky - mniam! po powrocie “na bazę” mamy jeszcze siłę siedzieć i gadać. Nie jest źle!


×